Free

Wszelkie Niezbędne Środki

Text
Author:
From the series: Opowieść o Luke'u Stonie #1
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział 39

10:47 wieczorem

Davis Memorial Hospital – Bethesda, Maryland

Trzech mężczyzn weszło do pokoju niczym cienie.

Zachowywali się cicho, prawie bezszelestnie. Wyłączyli światła na jednym z korytarzy, więc kiedy uchylili drzwi do pokoju Eda Newsama i wślizgnęli się do środka, oświetlenie prawie się nie zmieniło.

Nie miało to znaczenia. Ed Newsam nie wierzył w sen. Nie w chwilach takich jak ta. Na rany po kulach i złamane biodro dostał silny środek przeciwbólowy na bazie morfiny. Lek przeciwbólowy pozwoliłby mu zasnąć. Ed wierzył w ból. Ból był zbyt rzeczywisty, żeby w niego nie wierzyć. Nie odmówił przyjęcia leku. Schował go w dłoni. Kiedy pielęgniarka wyszła, wsunął go pod materac.

Mógł odmówić leku, ale chciał, żeby wpisali go na jego kartę choroby. Podświadomie spodziewał się wizyty takiej jak ta. Tacy ludzie jak ci, zanim tu przyjdą, sprawdzą kartę Eda.

Ed był pokonany. Był na lekach przeciwbólowych i korzystał z zasłużonego wypoczynku.

Oddychał głęboko, tak jak oddycha człowiek w Nibylandii. Oczy miał uchylone tylko odrobinę. Wiele osób śpi w ten sposób. Jego dłonie były pod prześcieradłem. W prawym ręku trzymał Berettę M9. Magazynek był w pełni naładowany. Gotowy do akcji.

Mężczyźni podeszli do łóżka. Mieli na sobie ciemne swetry, ciemne spodnie i czarne maski, które ukrywały wszystko z wyjątkiem oczu.

Można było śmiało powiedzieć, że nie są lekarzami.

Dwóch stało po prawej stronie, trzeci po lewej. Jeden z nich wyciągnął strzykawkę. W półmroku Ed dostrzegł, jak unosi ją i zdejmuje zatyczkę. Rozprysła się odrobina płynu. Spojrzał na dwóch pozostałych mężczyzn i kiwnął głową.

Ci dwaj ruszali się szybko, ale Ed był szybszy. Rzucili się na łóżko i próbowali unieruchomić mu ramiona. Wyciągnął broń moment przed tym, jak trzeci mężczyzna zdążył się ruszyć. Skierował lufę prosto w jego twarz. Lufa była o cal od czoła mężczyzny.

BAM!

Hałas w ograniczonej przestrzeni pokoju był ogłuszający. Od rozbłysku z lufy Ed zobaczył gwiazdy przed oczami.

Głowa mężczyzny się rozpadła. Krew, kości i mózg bryznęły w tył po pokoju. Mężczyzna opadł na poręcz szpitalnego łóżka. Ed odepchnął go bronią i zwłoki upadły na podłogę.

Zakręcił pistoletem i skierował go prosto w mężczyznę ze strzykawką. Mężczyzna trzymał obie ręce w górze, a zza maski patrzyły jego szeroko otwarte oczy. W prawej dłoni nadal trzymał strzykawkę.

BAM!

Lufa była w odległości stopy od klatki piersiowej mężczyzny. Strzał wypchnął mu przez plecy jego serce i połowę płuc. Mężczyzna upadł na ziemię, jakby otworzyła się pod nim ukryta zapadnia.

Trzeci mężczyzna cofnął się w głąb pokoju. Był tak zaskoczony, że nie nawet próbował podbiec do drzwi. Jeśli zrobiłby to wcześniej, miałby szansę. Teraz stał w kącie dziesięć stóp od Eda. Ed wycelował w jego ciało. Mężczyzna zerknął na okno. Ed przypomniał sobie, że są na ósmym piętrze, bez schodów przeciwpożarowych. Powodzenia.

– Fajna spluwa, co? – odezwał się Ed. – Nazywam ją Alice. Chcesz ją o coś zapytać?

Facet uniósł obie ręce. – Hej, myślę, że popełniasz duży błąd.

– Nie, to ty popełniłeś błąd, skurwielu. Chcesz mnie zabić? Nie przychodź tu i nie pozoruj przedawkowania. Jeśli chcesz mnie zabić, lepiej chodź tu i zrób to, teraz. – Pokręcił głową i zniżył głos. – W przeciwnym razie zobaczysz, co przytrafi się tobie.

Gdzieś w szpitalu włączył się alarm. Za chwilę wpadnie tu ochrona.

– Kim jesteś? – zapytał Ed.

Mężczyzna uśmiechnął się pod maską. – Wiesz, że nigdy ci tego nie powiem.

Ed był strzelcem wyborowym. To była kolejna umiejętność, którą pielęgnował. Z odległości dziesięciu stóp mógł strzelić, w co tylko chciał. Zmienił cel i strzelił w prawą nogę mężczyzny, tuż nad kolanem.

BANG.

Ed wiedział, co zrobił jego strzał. Rozdrobnił dużą kość. Rozwalił ją na kawałki.

Lekarze powiedzieli Edowi, że prawa część jego biodra pękła prawdopodobnie od kuli, która odbiła się rykoszetem i zdążyła już wytracić większość energii. Najlepszym lekarstwem był odpoczynek, leki przeciwbólowe i fizykoterapia. Przez jakiś czas miał poruszać się, korzystając z chodzika, a później chodzić o kulach. Po ośmiu tygodniach nadal będzie odczuwać ból, ale jego ciało będzie już prawie jak nowe. Po sześciu miesiącach będzie czuć się, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

W przeciwieństwie do niego mężczyzna wydzierający się teraz na podłodze już nigdy nie będzie normalnie chodził. Gdyby Ed darował mu życie.

Ed opuścił poręcz po jednej stronie łóżka. Obok krzesła stał szpitalny chodzik z kołami z tyłu i połówkami tenisowych piłeczek na końcu obu rączek. Ed przyciągnął go do siebie i spróbował stanąć przy łóżku. Zacisnął zęby z bólu.

Jezu. Jeśli tak będzie na starość, to on nie chce brać w tym udziału.

Spojrzał na mężczyznę powykrzywianego na podłodze w rogu pokoju. Ed, wspierając się na chodziku, pokuśtykał pomiędzy dwoma ciałami, starając się nie poślizgnąć na krwi. Wypolerowana podłoga była cała nią zalana. Kierował się do rannego mężczyzny.

– Nie mamy dużo czasu – powiedział. – Sprawdźmy, czy potrafię wyciągnąć z ciebie nazwisko w ciągu minuty.

Rozdział 40

11:05 wieczorem

Hrabstwo Fairfax, Wirginia – przedmieścia Waszyngtonu, DC

Luke dryfował.

Telefon dzwonił.

Przebudził się, leżąc wyciągnięty na sofie. Wypił następnego drinka w oczekiwaniu na telefon od Davida Delligera. Wtedy musiał zapaść w sen. Teraz na pewno dzwonił Delliger.

Odebrał.

– Halo?

– Luke? Tu Ed Newsam. Obudziłem cię?

Luke był zdezorientowany. – Nie. Która godzina? Nie, nie obudziłeś mnie. Ed. Jak się masz? Planowałem odwiedzić cię jutro. Przyniosę ci kwiaty. Chcesz kanapkę? Taką prawdziwą, lepszą niż szpitalne jedzenie.

– Nie trzeba – powiedział Ed. – Wychodzę dziś rano. Słuchaj, mamy problem. Trzech facetów próbowało mnie zabić.

Luke usiadł. – Co? Gdzie jesteś?

– Jeszcze w szpitalu. Jest tu ze mną z dziesięciu policjantów. Przeniosą mnie do innego pokoju i ustawią straże przy drzwiach.

– Gdzie zabójcy?

Nastąpiła pauza. – Ehm, leżą tu na podłodze. Nie zrobili tego. Próbowałem wyciągnąć tożsamość od jednego z nich, ale nie był zbyt rozmowny. Naprawdę nie mogłem nic zrobić. Okazuje się, że zabili pielęgniarkę w dyżurce i wepchnęli ją pod biurko. Przyszli tu w maskach. Zakładam, że nikt ich nie zidentyfikuje. Powiedziałbym, że to zjawy. Duchy.

Luke zmierzwił włosy. – Zabiłeś ich wszystkich?

– Tak.

Na linii przez długi czas panowała cisza.

– Musisz na siebie uważać, Luke. Dzwonię, żeby cię ostrzec. Ta sprawa z prezydentem… Wszystko jest nie tak. Ci faceci z całą pewnością nie wyglądają na Irańczyków. Wyglądają raczej jak surferzy z San Diego. Jeśli napadli mnie, przyjdą też po ciebie.

Luke raptownie wyłączył telewizor, po czym oparł się o stół i wyłączył światło. Pochylił się nisko i pobiegł do kuchni. Tam też wyłączył światło. Zostawił tylko blade pomarańczowe czujniki włączników na ścianach i światełko LED od stereo w salonie, więc na parterze zapanował mrok. Luke wpełzł do jadalni.

– Luke? Jesteś tam?

– No. Jestem.

– Co robisz?

– W sumie, nic. Wszystko w porządku.

Luke chwycił róg niebieskiego dywanu w jadalni i podwinął go. W drewnianą podłogę pod nim wmontowana była klapa na zawiasach. Luke przycisnął barkiem telefon do ucha i wyciągnął brelok z kluczami. Po lewej i prawej stronie drzwiczek zamontowane były maleńkie zamki. Znalazł mały srebrny klucz, który pasował do każdego z tych zamków i otworzył je wszystkie.

– Będziesz ze mną rozmawiać? – zapytał Ed.

– Szykuję się, Ed. Chyba powinieneś się rozłączyć.

– To chyba dobry pomysł. Powodzenia, bracie.

– Dzięki za wskazówkę.

Luke przestał przytrzymywać telefon i pozwolił, żeby spadł na ziemię. Otworzył drzwiczki i wyciągnął spod podłogi długie metalowe pudło. Kolejne pudełko z zabawkami. Luke trzymał je w różnych miejscach w domu. Wklepał kod z pamięci i otworzył wieko. To było jedno z największych pudeł.

Karabin M16. Strzelba Remington 870. Parę innych pistoletów. Nóż myśliwski. Trzy granaty. Różne pudełka z amunicją, mnóstwo nabojów. Przesunął dłonią po granatach. Spróbuje, naprawdę spróbuje, nie wysadzić domu. Lekko drżącymi rękoma – może ze strachu, może z głodu – zaczął ładować broń.

Telefon znów zadzwonił. Tym razem spojrzał na wyświetlacz. Numer zastrzeżony. Westchnął. To mógł być każdy. Odebrał, mając nadzieję, że to David Delliger albo jakiś konsultant z całodobowej obsługi klienta.

– Luke? Tu Don Morris.

Luke wciskał dziewięciomilimetrowe naboje do pustego magazynku. Jego palce poruszały się szybko i automatycznie. Nagle fragment układanki z hukiem wpadł na swoje miejsce. Don musiał wiedzieć, co się szykuje. Oczywiście, że wiedział. On i nowy prezydent organizowali sobie wspólne wypady na wędkarstwo muchowe.

– Witaj, Don. Jak poznałeś byłego spikera?

– Studiowaliśmy razem na Citadel, Luke. Wiele lat temu. Po ukończeniu studiów dołączyłem do prawdziwego wojska, a Bill poszedł do szkoły prawniczej.

– Rozumiem.

– Luke, musimy porozmawiać.

– Dobrze. – Luke napełnił magazynek i odłożył go. Wziął następny. – Ale jeśli mamy rozmawiać, bądźmy ze sobą szczerzy, zgadzasz się?

– Tak będzie sprawiedliwie – powiedział Don.

– To może zaczniesz?

Don przez chwilę milczał. – Więc… Zakładam, że jak dotąd to, co się dziś wydarzyło, jest dla ciebie jasne.

– Rzekłbym, że jest krystalicznie czyste, Don. Kiedy zadzwoniłeś, nagle stało się jeszcze bardziej jasne.

– Cieszę się, Luke. Nie będziemy musieli udawać, że sobie pomagamy. Przejdźmy od razu do rzeczy. Masz blizny ze starych wojen tak jak ja. Zrozum, że to musiało się stać. To dla dobra kraju. Dla przyszłości naszych dzieci. Nie możemy pozwolić, żeby nasi wrogowie pomiatali nami na oczach całego świata. Człowiek, o którym mowa, poddałby się, zanim padłby chociaż jeden strzał. To wszystko.

 

Luke napełnił kolejny magazynek. Zaczął ładować trzeci.

– Co teraz będzie?

– Poukładamy parę spraw. Umieścimy kilka osób tam, gdzie ich miejsce i znajdziemy wszystkich, którzy są za coś odpowiedzialni.

– A potem? Co stanie się z rządem?

– To samo, co stało się ostatnio. Prezydent Ryan będzie sprawował rządy do końca obecnej kadencji, czyli w tym przypadku jeszcze przez trzy lata. Ponownie wystartuje w wyborach albo nie. Domyślam się, że tak, ale to zależy od niego. Ludzie zdecydują, kto będzie następnym prezydentem. Nic się nie zmieniło, Luke. Nadal obowiązuje nas Konstytucja. Wcisnęliśmy tylko przycisk resetowania.

– Cały rząd cywilny został pozbawiony głowy – powiedział Luke.

– Więc naprawimy to.

– Taka mała poprawka, co, Don? Tak jak wtedy, kiedy wszyscy byliśmy dziećmi?

– Pewnie. Poprawka, skoro tak to nazywasz.

– Ile osób już zmarło dla waszej poprawki?

Zapadła cisza.

– Don?

– Luke, powiedziałbym, że około jeden procent jednego procenta z jednego procenta populacji. Trzysta pięćdziesiąt osób z łącznej liczby trzystu pięćdziesięciu milionów ludzi. Tak w przybliżeniu, ale raczej trafnie. Rano będziemy wiedzieć więcej. Nie jest to bardzo wysoka cena, jakby się nad tym zastanowić.

Luke kucał w ciemnościach. Po omacku założył kaburę pod pachę, jedną z lewej strony, drugą z prawej. Przymocuje M16 do pleców. Granaty włoży do kieszeni w spodniach cargo. W rękach będzie miał strzelbę i to z niej jako pierwszej będzie strzelać.

Zajrzał do salonu. Te okna na całe ściany wyglądały teraz wyjątkowo nierozsądnie. Mieszkał niemal dosłownie w szklanym domu. Nie było możliwości, żeby obronić to miejsce. Będzie musiał się stąd wydostać, najpewniej pod gradobiciem pocisków.

– Luke?

– Słucham cię, Don.

– Masz jakieś pytania?

– Pewnie. Na przykład takie: dlaczego obudziłeś mnie w środku nocy, żebym stał się częścią tego wszystkiego? Od sześciu miesięcy nie pojawiłem się w pracy. Od dziesięciu nie miałem żadnej sprawy.

Don się roześmiał, po czym słowa z powolnym południowym akcentem zaczęły płynąć z jego ust, niczym syrop. – To był mój błąd, nic poza tym. Jesteś jednym z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem, ale myślałem, że po tak długim czasie spoczynku będziesz powolny i w nie najlepszej formie. No i byłeś trochę ospały wczoraj w nocy, ale szybko się rozruszałeś. Nie doceniałem cię, to wszystko. Miałeś dojść tam, gdzie Irańczycy i tam się zatrzymać.

– Więc kiedy Biały Dom wyleciał w powietrze, mogliśmy po prostu obwinić Irańczyków?

– Tak. To mogło być takie proste.

– A Begley? Co z nim?

Don znów się roześmiał. – Ron Begley jest ciemny jak tabaka w rogu.

– Więc on nie był w to zamieszany?

– Och, nie, Boże, uchowaj.

Tym razem Luke prawie się roześmiał. Teraz zrozumiał. Biedny Ron Begley przez cały czas bronił praw Ali Nassara z powodów, których nawet nie rozumiał. Pewnie myślał, że chroni świętości jego immunitetu dyplomatycznego. „Jeśli nie będziemy szanować tego tutaj, oni nie będą szanować tego tam”. Albo po prostu chciał dać się Luke'owi we znaki.

– Czemu do mnie dzwonisz, Don?

– Teraz przechodzimy do sedna, synu. Pojawił się kolejny nakaz aresztowania ciebie. Szef sztabu byłego prezydenta zdołał zadzwonić z Mount Weather, zanim zmarł. Wplątał cię w tragedię. Zostaniesz przesłuchany w tej sprawie. Jest jeszcze kwestia porannego morderstwa w Baltimore. Wszystko wróciło. Wygląda na to, że przez cały czas byłeś w zmowie z terrorystami. Doprowadziłeś do upadku prezydenta. Te igraszki w Baltimore służyły temu, żebyś mógł zabić swojego partnera i zatrzeć ślady. Znaleźliśmy też zagraniczne konto, które prowadzi do ciebie. Są na nim ponad dwa miliony.

Luke się uśmiechnął.

– Chyba stać cię na więcej? – powiedział Luke. – Tylko przelałeś pieniądze na fałszywe konto na moje nazwisko.

– Myślę, że to wystarczy – odparł Don.

– A Ali Nassar? – zapytał Luke.

– Twój skarbnik? Umarł jakąś godzinę temu. Sam się zabił. Wyskoczył z balkonu swojego apartamentu. Pięćdziesiąte piętro, wyobrażasz to sobie? Na szczęście uderzył w betonowy nawis na trzecim piętrze. Żaden z przechodniów nie został ranny.

Luke wzruszył ramionami. Nie należał do fanów Ali Nassara. Cokolwiek Nassar myślał, że robi, musiał wiedzieć, że postępuje źle. Musiał wiedzieć też, że jego własna śmierć była wysoce prawdopodobna. Jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy, oznaczało to, że był głupszy, niż na to wyglądał. – To wygodne – powiedział Luke. – Kolejny gryzie ziemię.

– W rzeczy samej.

– A teraz, jak mniemam, chcesz, żebym się spokojnie poddał?

– Chciałbym, owszem.

– Nikła szansa, prawda?

– Luke…

Z kryjówki w jadalni Luke widział olbrzymie południowe i zachodnie okna w salonie. Dom stał na małym zaokrąglonym trawiastym pagórku. Wysokość zwiększała pole widzenia. To była cicha okolica. Większość mieszkańców parkowała na własnych podjazdach albo w garażach.

Na najbliższym zakręcie na południe zderzak przy zderzaku stały dwa nieoznakowane radiowozy. To były szybkie samochody, mniej więcej takie, jakie rząd konfiskuje od dilerów narkotyków. Ich okna były ciemne. Wyglądały jak pająki, które przyczaiły się tam i czekały. Na zachodzie daleko w północnym rogu okien dostrzegł czarny furgon zaparkowany na następnej ulicy. To wszystko, co widział ze swojej pozycji. Z pewnością było ich więcej.

– Skoro jest nakaz aresztowania – powiedział Luke – czemu po prostu nie przyślecie po mnie kilku funkcjonariuszy? Widzę tu tylko zjawy.

Don się roześmiał. – Ach, cóż… Nakaz to mocne słowo. Powiedzmy, że chcielibyśmy z tobą porozmawiać.

Oczywiście. Policja nie była w to zamieszana. Jeśli Luke poddałby się teraz i wyszedł, po prostu by się go pozbyli. Wpadłby w czarną dziurę i na zawsze zniknął bez śladu.

Coś takiego nie będzie miało miejsca.

– Mogę obiecać ci rzeź, Don. Jeśli przyjdziecie po mnie, wyrzucę wszystkich ludzi z mojego domu, a dziesięciu, dwudziestu, czy trzydziestu poślę do piachu. To mnóstwo wdów i sierot. Możesz sprawdzić moje umiejętności.

Don powiedział cicho: – Luke, posłuchaj mnie uważnie. To najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek ci powiedziałem. Słuchasz? Słyszysz mnie?

– Słucham – powiedział Luke.

– Mają twoją żonę i syna.

– Co?

– Żadna z tych rzeczy cię nie obchodzi, Luke. Nigdy cię nie obchodziła. Byłeś dekoracją witryny sklepowej, epizodystą w o wiele większej produkcji. Gdybyś wrócił do domu, kiedy cię zawiesiłem dziś rano, żadne z tych zdarzeń nie miałoby miejsca. Jednak nie pojechałeś do domu i w rezultacie wystawiłeś Rebeccę i Gunnera na olbrzymie niebezpieczeństwo.  Mają się dobrze i nie stała im się żadna krzywda, ale musisz mnie słuchać. Jeśli zrezygnujesz, po prostu przerwiesz to, co robisz, wyjdziesz teraz z domu z uniesionymi rękoma, wszystko będzie dobrze. Jeśli będziesz dalej to ciągnąć… to będzie bezmyślność… – zawiesił głos – Nie wiem, co się wydarzy.

– Don, o czym ty mówisz?

– Ta bitwa nie jest twoja ani moja. To się dzieje wyżej.

– Don, jeśli skrzywdzisz moją rodzinę…

– To nie ja. Wiesz, że nigdy bym ich nie skrzywdził. Kocham ich jak własną rodzinę. Ja tylko przekazuję wiadomość. Proszę, pamiętaj o tym.

– Don…

– Wybór należy do ciebie, Luke.

– Don!

Połączenie zostało przerwane.

Rozdział 41

11:15 wieczorem

Hrabstwo Queen Anne’s, Maryland – wschodnie wybrzeże zatoki Chesapeake

Rebecca, leżąc na wznak na łóżku, wpatrywała się w ciemność. Na końcu stołu obok niej odezwał się telefon. Spojrzała na niego. Z tej odległości widziała nazwę dzwoniącego. To był Luke. Ona jednak nie mogła się ruszyć. Zdradziłoby ją to. Wiedziała, że ktoś obcy był w jej domu.

Leżała nieruchomo z sercem walącym jak oszalałe. Obudziły ją ich kroki na parterze. Stąpające ostrożnie ciężkie ciała. To był stary, bardzo stary dom ze skrzypiącymi deskami podłogowymi. Prawie nie było miejsca, w którym podłoga nie trzeszczała choć trochę.

Znowu. Ciężkie kroki na dole, próbujące być cichymi, próbujące nie zmącić ciszy. Następny krok odezwał się najpierw z salonu. Co najmniej dwie osoby były na parterze. Przez okno w sypialni słyszała więcej kroków szeleszczących w trawie na podwórku. Ludzie kręcili się wokół domu.

W końcu sobie uświadomiła. Trwało to chwilę, ponieważ jeszcze spała, kiedy odezwały się pierwsze kroki. Gunner był z nią tu, w domu.

O Boże. Musi go wydostać.

Co mogła zrobić? Luke trzymał broń zamkniętą. Wymusiła to na nim, żeby Gunner nigdy tego nie znalazł, będąc sam w domu.

Wyślizgnęła się z łóżka, uważając, gdzie stawia stopy. Pośpiesznie ściągnęła przez głowę koszulę nocną. Wciągnęła te same jeansy i koszulkę, które miała na sobie w dzień. W jej głowie zaczął układać się plan. Pójdzie do pokoju Gunnera, obudzi go po cichutku i otworzy okno. Obydwoje wespną się i bezszelestnie przejdą przez spadzisty dach na zewnątrz jego sypialni. Jeśli nikt ich nie zobaczy, będą mogli zejść po pionowej rynnie, a później rzucić się szaleńczym biegiem do najbliższego sąsiedniego domu, stojącego ćwierć mili stąd.

To tyle. To był cały plan.

Uniosła wzrok i westchnęła. Gunner wszedł do pokoju ubrany w swoja koszulkę z logiem „Walking Dead i spodenki od piżamy. Przecierał oczy,

– Mamo? Słyszałaś coś?

Z ciemności tuż za Gunnerem wyłonił się bardzo wysoki mężczyzna. Wzrok przyciągało wydatne jabłko Adama. Jego twarz była matowa i obojętna, a jej wyraz zdawał się nie sięgać oczu. Oczy były martwe. Uśmiechał się do niej.

Jego głos był miły. Mówił rozbawionym tonem.

– Witam panią, pani Stone – powiedział. – Obudziłem was?

Gunner krzyknął, wystraszony głębokim głosem, który odezwał się tuż za nim. Podbiegł do niej. Becca schowała go za sobą. Oddech uwiązł jej w gardle. Brzmiała jak lokomotywa. Nagle naszła ją dziwna myśl.

– Nic się nie stało, młoda damo – powiedział mężczyzna. – Nie skrzywdzimy was. Jeszcze.

Pomyślała o Luke'u. Był takim paranoikiem, pewnie przez okropności, które widział. Swego czasu, kiedy jeszcze na wiele tygodni wyjeżdżał do pracy za granicę, nauczył ją, jak się bronić. Jednak to, co jej pokazał, nie było jak kickboxing czy karate. Nie nauczył jej przerzucać czy bić kogokolwiek.

Nie. Przyniósł do domu te bardzo rzeczywiste ciężkie manekiny z prawidłowo odwzorowaną anatomią. Nauczył ją, jak wydłubać ich oczy, wkładając palce głęboko do oczodołów. Nauczył ją, jak odgryźć im nos. Odgryźć! Wystarczy tylko głęboko zatopić zęby i oderwać nos tuż przy twarzy. Nauczył ją, jak zgnieść (nie ścisnąć – zgnieść) ich jądra. Nauczył ją, jak wpakować komuś rękę przez usta i sięgnąć jego gardła. Pokazał jej, jak trwale uszkodzić innego człowieka, szczególnie takiego, który jest większy i silniejszy od niej.

Pamiętała promienny uśmiech Luke'a, kiedy o tym mówił. „Gdy nadchodzi czas, kiedy nie pozostaje nic innego jak walczyć, musisz zranić drugą osobę. I nie tylko trochę. Nie wystarczy bardzo. Musisz zranić ją tak bardzo, żeby nie mogła wstać i zranić ciebie tak samo, albo jeszcze bardziej”.

Czy potrafiła to zrobić? Czy potrafiła zranić tego człowieka? Zostawiona sama sobie, pewnie nie. Jednak był tu Gunner.

Mężczyzna podszedł do niej. Bardzo blisko. Miał buty za kostkę, spodnie khaki i podkoszulek. Przycisnął ją swoim ciałem, ale nie dotknął jej dłońmi. Jego klatka delikatnie dotykała jej twarzy. Czuła jego ciepło. Oparł dłonie o ścianę za jej plecami. Ciało mężczyzny pchało ją do tyłu.

– Podoba ci się? – powiedział. Oddychał głęboko. – Zapewniam cię, że ani trochę nie będziesz tęsknić za swoim mężem.

Chowający się za nią Gunner wydał z siebie dźwięk przypominający zwierzęcy pisk.

Becca krzyknęła, dokładnie tak jak nauczył ją Luke. Krzyk wyzwolił jej energię. Wbiła obie ręce w krocze napastnika. Złapała jego jądra przez spodnie i ścisnęła najmocniej, jak umiała. To był uchwyt śmierci. Potem spróbowała oderwać je od jego ciała.

Oczy mężczyzny rozszerzyły się z szoku. Zaczął z trudem łapać powietrze i upadł na podłogę. Jego usta wykrzywił niemy okrzyk, a ręce powędrowały w kierunku pachwin. Na spodniach pojawiła się krew. Becca go zraniła. Bardzo mocno.

Odwróciła się do Gunnera. – Chodź! Musimy uciekać.