Free

Gobseck

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Tu starzec rzucił na mnie swoje martwe spojrzenie.

– A ja niewzruszony! – podjął. – Stoję tam jak mściciel, zjawiam się jak wyrzut sumienia. Ale porzućmy domysły. Przybywam.

– Pani hrabina jeszcze śpi – mówi pokojówka.

– Kiedy ją będzie można widzieć?

– W południe.

– Pani hrabina chora?

– Nie, proszę pana, ale wróciła z balu o trzeciej rano.

– Nazywam się Gobseck, proszę jej powiedzieć moje nazwisko, będę tu w południe.

I odchodzę, znacząc mą obecność na dywanie zaścielającym schody. Lubię walać błotem dywany bogaczy, nie przez dokuczliwość, ale aby im dać uczuć szpon konieczności.

Zaszedłszy na ulicę Montmartre, do skromnego domu, otwieram starą bramę i widzę ciasny dziedzińczyk, gdzie słońce nie zagląda nigdy. Izdebka odźwiernego ciemna, szyba podobna do rękawa zbyt długo noszonego szlafroka, tłusta, ciemna, poszczerbiona.

– Panna Fanny Malvaut?

– Wyszła, ale jeżeli pan przychodzi z wekslem, są pieniądze.

– Wrócę później – mówię.

Skoro odźwierny miał pieniądze, chciałem poznać młodą dziewczynę; wyobraziłem sobie, że musi być ładna. Spędzam ranek na oglądaniu rycin wystawionych na bulwarze, po czym w południe przebywam salon poprzedzający sypialnię hrabiny.

– Pani dzwoniła na mnie w tej chwili – mówi panna służąca – wątpię, aby ją można było widzieć.

– Zaczekam – mówię, siadając w fotelu.

Otwierają się żaluzje, panna służąca wbiega i mówi.

– Pani prosi.

Ze słodyczy jej głosu odgadłem, że pani nie ma pieniędzy na weksel. Jakże piękna była kobieta, którą wówczas ujrzałem! Zarzuciła w pośpiechu na nagie ramiona kaszmirowy szal, który tak szczelnie otulał jej kształty, że można było odczytać ich nagość. Peniuar przybrany riuszkami białymi jak śnieg świadczył, że pani musi wydawać rocznie około dwóch tysięcy na pranie. Czarne włosy wymykały się w grubych puklach spod chusteczki niedbale zawiązanej sposobem kreolek. Rozrzucone łóżko świadczyło o niespokojnym śnie. Malarz zapłaciłby chętnie, aby móc być przez kilka chwil świadkiem tej sceny. Pod rozkosznie upiętymi draperiami poduszka rzucona na niebieską jedwabną kołdrę, której koronki rysowały się wyraźnie na tym błękitnym tle, zachowała wpół zatarty odcisk kształtów, pobudzający wyobraźnię. Na szerokiej skórze niedźwiedziej, zasłanej u stóp lwów rzeźbionych w mahoniu łóżka błyszczały białe atłasowe pantofelki porzucone niedbale przez osobę zmęczoną balem. Na krześle pognieciona suknia włóczyła się rękawem po ziemi. Pończochy, które zdmuchnąłby najlżejszy przeciąg, leżały skręcone pod fotelem. Białe podwiązki spływały z kozetki. Kosztowny, na wpół rozwinięty wachlarz lśnił się na kominku. Szuflady komody były otwarte. Kwiaty, diamenty, rękawiczki, bukiet, pasek, leżały porozrzucane. Czułem w powietrzu mdłą woń perfum. Wszystko tchnęło tam zbytkiem i nieładem, pięknością bez harmonii. Ale już przyczajona pod spodem nędza wysuwała głowę i pokazywała ostre zęby jej lub jej kochankowi. Zmęczona twarz hrabiny podobna była do tego pokoju zasłanego szczątkami zabawy. Te rozrzucone szmatki budziły we mnie politowanie; skupione razem przywiodły kogoś wczoraj do szaleństwa. Te ślady miłości porażonej wyrzutem, ten obraz marnotrawstwa, zbytku i szumu zdradzały tantalowe wysiłki dla schwycenia umykających uciech. Lekkie różowe plamki na twarzy młodej kobiety świadczyły o delikatności cery, ale rysy były jakby nabrzmiałe, a ciemna obwódka pod oczami zdawała się silniej zarysowana niż zwykle. Ale natura jej była dość silna, aby te ślady wybryków nie kaziły jej piękności. Oczy jej błyszczały. Podobna do owych Herodiad stworzonych pędzlem Leonarda da Vinci (handlowałem niegdyś obrazami), wspaniała była życiem i siłą. Nic nie było wątłego w jej kształtach ani rysach: budziła miłość i zdawała się silniejsza od miłości. Podobała mi się. Od dawna już moje serce nie zabiło. Byłem tedy już zapłacony! Dałbym tysiąc franków za wrażenie, które by mi przypomniało moją młodość.

– Proszę pana – rzekła, podając mi krzesło – czy pan będzie łaskaw zaczekać?

– Aż do jutra południa, proszę pani – odparłem, chowając weksel, który jej przedstawiłem – mam prawo zaprotestować dopiero o tej godzinie.

Przy czym w duchu mówiłem sam do siebie:

„Zapłać za swój zbytek, za swoje nazwisko, zapłać za swoje szczęście, zapłać za przywileje, których zażywasz. Aby ubezpieczyć swoje dostatki, bogacze wymyślili trybunały, sędziów i tę gilotynę – świecę, w której spalają się naiwni. Ale dla was, co sypiacie na jedwabiu i pod jedwabiem, istnieją wyrzuty, istnieją zgrzytania zębów skryte pod uśmiechem i paszcze tajemniczych lwów, które was kąsają w serce”.

– Protest! Pan to serio mówi? – wykrzyknęła, patrząc na mnie – miałżeby pan dla mnie tak mało względów?

– Gdyby król mi był winien, pani, i gdyby mi nie zapłacił, pozwałbym go jeszcze prędzej niż każdego innego.

W tej chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi.

– Nie ma mnie! – zawołała rozkazująco młoda kobieta.

– Anastazjo, ja chciałbym cię zobaczyć.

– Nie w tej chwili, mój drogi – odparła głosem mniej szorstkim, mimo to pozbawionym słodyczy.

– Żartujesz chyba, przecież ty z kimś rozmawiasz – odparł, wchodząc, ktoś, kto mógł być tylko hrabią.

Hrabina spojrzała na mnie, zrozumiałem ją, stała się mą niewolnicą. Był czas, młody człowieku, kiedy byłbym może dość głupi, aby nie oddać weksla do protestu. W roku 1763 w Pondichery zlitowałem się nad kobietą, która ze mnie ładnie zadrwiła! Zasługiwałem na to, po cóż jej uwierzyłem?

– Czego pan sobie życzy? – spytał hrabia.

Ujrzałem, iż ta kobieta zadrżała od stóp do głowy; biała i gładka, atłasowa skóra na szyi stała się szorstka: dostała, jak pospolicie się mówi, gęsiej skórki. Ja się śmiałem, mimo iż żaden mięsień nie drgnął mi na twarzy.

– To ktoś z moich dostawców – rzekła.

Hrabia odwrócił się plecami, ja wyciągnąłem do połowy z kieszeni weksel. Na ten nieubłagany ruch, młoda kobieta podeszła do mnie i podała mi brylant:

– Weź pan i idź – rzekła.

Wymieniliśmy te dwa walory i wyszedłem, skłoniwszy się. Diament był wart dla mnie co najmniej tysiąc dwieście franków. Ujrzałem w dziedzińcu chmarę lokajów, którzy czyścili swoje liberie, szczotkowali buty i myli wspaniałe powozy.

„Oto – mówiłem sobie – co sprowadza tych ludzi do mnie. Oto co pcha do tego, aby kraść przyzwoicie miliony, aby zdradzać swój kraj. Aby się nie zabłocić idąc piechotą, wielki pan lub ten, co go małpuje, bierze raz porządną kąpiel w błocie!”

W tej chwili brama wjazdowa otwarła się i wpuściła kabriolet młodego człowieka, tego, który mi przyniósł weksel.

– Panie – rzekłem doń, skoro wysiadł – oto dwieście franków, które pan zechce oddać pani hrabinie i oświadczyć jej, że przez tydzień będę trzymał fant, który mi wręczyła dziś rano.

Wziął dwieście franków i uśmiechnął się drwiąco, jak gdyby mówiąc: „A, zapłaciła. Na honor, tym lepiej!”.

Wyczytałem na tej twarzy przyszłość hrabiny. Ten ładny paniczyk, ten blondynek, zimny gracz bez duszy, zrujnuje się, zrujnuje ją, zrujnuje męża, zrujnuje dzieci, zje ich mienie i spowoduje więcej nieszczęść w salonach, niżby ich sprawiła w szeregach bateria moździerzy.

Udałem się na ulicę Montmartre do panny Malvaut. Wszedłem po stromych schodach na piąte piętro. Wprowadzono mnie do mieszkanka złożonego z dwóch pokoików, gdzie wszystko było czyste jak nowy dukat. Nie spostrzegłem ani śladu kurzu na meblach w pierwszym pokoju, gdzie mnie przyjęła panna Fanny, typowa młoda paryżanka. Była ubrana skromnie: główka wykwintna i świeża, uprzejma minka, starannie zaczesane ciemne włosy, odwinięte na skroniach, przydawały wdzięku błękitnym i czystym jak kryształ oczom. Światło przechodzące przez proste firaneczki w oknach rozlewało łagodny blask na tej skromnej twarzy. Liczne kawałki płótna leżące dokoła zdradziły mi jej zwykłe zajęcie, krajała bieliznę. Była tam niby duch samotności. Podałem jej weksel, mówiąc, że jej nie zastałem rano.

– Ależ – rzekła – pieniądze były u odźwiernego.

Udałem, że nie słyszę.

– Panienka widocznie wychodzi bardzo rano?

– Wychodzę rzadko z domu, ale kiedy się pracuje w nocy, trzeba się czasem wykąpać.

Spojrzałem na nią. Od jednego rzutu oka zrozumiałem wszystko. Była to dziewczyna skazana na pracę przez jakieś nieszczęścia. Pochodziła zapewne z rodziny uczciwych rolników, bo miała na twarzy nieco piegów, jak często ludzie urodzeni na wsi. Jakiś powab cnoty błyszczał w jej rysach.

Miałem uczucie, że oddycham atmosferą uczciwości, niewinności, która odświeża moje płuca. Biedne niniwiątko6! Ona wierzyła w coś, nad prostym, drewnianym łóżkiem wisiał krucyfiks strojny w dwie gałązki bukszpanu. Byłem prawie wzruszony. Byłbym gotów ofiarować jej pieniądze tylko na dwanaście procent, aby jej ułatwić kupno jakiego intratnego zakładu. „Ale – pomyślałem – może ma jakiegoś kuzynka, który skorzysta z jej podpisu i wyzyska biedną dziewczynę”. Odszedłem tedy, broniąc się memu napadowi wspaniałomyślności, nieraz bowiem miałem sposobność stwierdzić, że kiedy dobroczynność nie szkodzi dobroczyńcy, zarzyna obdarowanego. Kiedy pan wszedł tutaj, myślałem, że z Fanny Malvaut byłaby poczciwa żoneczka; porównywałem jej czyste i samotne życie z życiem tej hrabiny, która, już poznawszy się z wekslem, stoczy się na samo dno występku!

– I cóż – dodał po chwili głębokiego milczenia, w czasie którego przyglądałem mu się – czy pan sądzi, że to jest nic wnikać w ten sposób w najtajniejsze zaułki ludzkiego serca, przeżywać życie drugich, widzieć je w całej nagości? Obrazy wciąż nowe: ohydne rany, śmiertelne zgryzoty, sceny miłości, nieszczęścia kończące się w nurcie Sekwany, młodzieńcze uciechy wiodące na rusztowanie, śmiechy rozpaczy i wspaniałe uczty. Wczoraj tragedia: poczciwy ojciec rodziny zaczadza się, bo nie może wyżywić dzieci. Jutro komedia: młody człowiek próbuje odegrać ze mną scenę Don Juana z panem Niedzielą7, z współczesnymi wariantami. Słyszałeś zapewne hymny na cześć naszych modnych kaznodziejów; zachodziłem czasami posłuchać ich dla zabicia czasu; zmienili oni moje poglądy, ale postępowania – jak powiedział nie wiem już kto – nigdy. Otóż ci dobrzy ojcowie, zarówno jak wasz Mirabeau, Vergniaud i inni, są proste jąkały wobec wymowy, jaką ja słyszę. Często zakochana młoda dziewczyna, stary kupiec na krawędzi bankructwa, matka chcąca ukryć błąd syna, artysta bez chleba, magnat na schyłku faworu i dla braku pieniędzy mający postradać owoc swych zabiegów, przyprawili mnie o dreszcz potęgą swego słowa. Ci wspaniali aktorzy grali dla mnie samego i nie mogąc mnie oszukać. Mój wzrok jest jak wzrok Boga, czytam w sercach. Nic nie skryje się przede mną. Nie odmawia się niczego temu, kto może rozwiązać i zawiązać worek. Jestem dość bogaty, aby kupić sumienie tych, co kręcą ministrami, zacząwszy od ich woźnych aż do kochanek: czyż to nie jest Władza? Mogę mieć najpiękniejsze kobiety i ich najtkliwsze pieszczoty, czyż to nie jest Rozkosz? Władza i Rozkosz czyż nie streszczają całego waszego porządku społecznego? Jest nas w Paryżu dziesiątek takich milczących i nieznanych królów, panów waszego losu. Czy życie nie jest machiną, której pieniądz daje ruch? Wiedz, że środki spływają się zawsze ze skutkami: nigdy nie zdołasz oddzielić duszy od zmysłów, ducha od materii. Złoto jest duchem waszego obecnego społeczeństwa.

 

Związani wspólnym interesem, zbieramy się w pewne dnie tygodnia w kawiarni Temidy, koło Nowego Mostu. Tam wymieniamy tajemnice finansów. Żaden majątek nie może nas oszukać, posiadamy tajemnice wszystkich rodzin. Mamy swoją czarną księgę, gdzie wpisuje się najważniejsze daty tyczące kredytu publicznego, bankowości, handlu. My, kazuiści giełdy, tworzymy Świętą Inkwizycję, która sądzi i rozważa najbłahsze czynności ludzi posiadających jakiś majątek, i zawsze zgadujemy prawdę. Jeden z nas dogląda sądownictwa, drugi finansów, inny administracji, inny handlu. Ja mam oko na bogatą młodzież, na artystów, światowców i na graczy, najbardziej interesującą cząstkę Paryża. Każdy opowiada nam sekrety sąsiada. Zawiedzione namiętności, urażone próżności są gadatliwe. Nałogi, gorycz, zemsta, to najlepsi agenci policyjni. Jak ja, tak i moi koledzy użyli wszystkiego, nasycili się wszystkim i doszli do tego, że kochają władzę i pieniądze jedynie dla władzy i pieniądza. Tutaj – rzekł pokazując swój nagi i zimny pokój – najpłomienniejszy kochanek, który gdzie indziej obraża się o lada słówko i dobywa szpady z pochew, tu prosi ze złożonymi rękami! Tutaj najdumniejszy kupiec, tu kobieta najbardziej harda swą pięknością, najbardziej junacki żołnierz, wszyscy proszą ze łzą bólu lub wściekłości w oku. Tu błaga najsławniejszy artysta i pisarz, którego nazwisko przejdzie do przytomności. Tutaj wreszcie – dodał, przykładając rękę do czoła – znajduje się waga, na której ważą się spadki i interesy całego Paryża. Czy sądzisz teraz, że nie ma rozkoszy pod tą białą maską, której martwota dziwiła cię tak często?

To mówiąc, obrócił ku mnie swą bladą twarz cuchnącą pieniądzem.

Wróciłem do siebie zdumiony. Ten drobny, suchy starzec urósł mi nagle. Zmienił się w oczach w jakąś fantastyczną postać, wcielenie potęgi złota. Czułem wstręt do życia i ludzi. „Wszystko więc sprowadza się do pieniędzy?” – pytałem sam siebie. Przypominam sobie, że zasnąłem bardzo późno. Widziałem dokoła stosy złota. Śniłem o pięknej hrabinie. Wyznaję nawet ze wstydem, że usunęła najzupełniej w cień skromną i czystą istotę skazaną na pracę i mrok; ale nazajutrz rano poprzez mgły przebudzenia słodka Fanny objawiła mi się w całej swojej krasie, myślałem już tylko o niej.

– Chce pan wody z cukrem? – rzekła wicehrabina, przerywając.

– Chętnie – odparł.

– Ale nie widzę w tym nic, co by nas mogło dotyczyć – rzekła pani de Grandlieu, dzwoniąc.

– Tam do kata! – zaklął Derville swoją ulubioną klątwą – zaraz obudzę pannę Kamillę, kiedy jej powiem, iż szczęście jej było niegdyś w rękach papy Gobsecka; że jednak nieborak umarł, licząc osiemdziesiąt dziewięć lat, pan de Restaud stanie się niebawem posiadaczem ładnej fortuny. To wymaga objaśnienia. Co się tyczy Fanny Malvaut, znacie ją państwo, to moja żona!

– Poczciwiec – rzekła wicehrabina – on by się do tego przyznał przy dwudziestu osobach ze zwykłą swą szczerością.

– Krzyczałbym to całemu światu – rzekł adwokat.

– Pij pan, pij, mój dobry Derville. Nie będziesz nigdy niczym więcej, jak tylko najszczęśliwszym i najlepszym z ludzi.

– Zostawiłem pana przy ulicy du Helder u jakiejś hrabiny – wykrzyknął wuj, który widocznie zdrzemnął się trochę i teraz się ocknął. – Coś pan z nią zrobił?

– W kilka dni po rozmowie ze starym Holendrem, broniłem mej tezy8 – zaczął Derville. – Zostałem doktorem praw, potem adwokatem. Zaufanie, jakie miał we mnie stary sknera, wzmogło się znacznie. Radził mnie się gratis w drażliwych sprawach, na które puszczał się na pewniaka, mimo iż zdałyby się nieszczególne wszystkim prawnikom. Ten człowiek, na którego nikt nie miał żadnego wpływu, słuchał moich rad z niejakim szacunkiem. Prawda, że wychodził na nich bardzo dobrze. Wreszcie w dniu, gdy zostałem pierwszym dependentem kancelarii, gdzie pracowałem od trzech lat, opuściłem dom przy ulicy des Grès i wprowadziłem się do mego pryncypała: dostałem stół, mieszkanie i sto pięćdziesiąt franków miesięcznie. To był piękny dzień! Kiedym się żegnał z lichwiarzem, nie objawił mi ani przyjaźni, ani żalu, nie zachęcał mnie, abym go kiedy odwiedził, zatopił jedynie we mnie ów wzrok, który u niego zdradzał poniekąd dar jasnowidzenia. Po tygodniu dawny sąsiad zaszedł do mnie, przyniósł mi sprawę dość trudną, jakieś wywłaszczenie; dalej uprawiał swoje bezpłatne porady równie bezceremonialnie, co gdyby mi za nie płacił. Z końcem drugiego roku, w latach 1818–1819, pryncypał mój, hulaka i utracjusz, znalazł się w ciężkich opałach i zmuszony był sprzedać kancelarię. Mimo iż w owym czasie kancelarie nie doszły jeszcze ogromnych cen, jakie mają dzisiaj, mój pryncypał oddawał swoją niemal darmo, żądając tylko sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Człowiek czynny, fachowy, inteligentny mógł żyć przyzwoicie, opłacić procenty od tej sumy i wypłacić się w ciągu dziesięciu lat, byleby uzyskał tylko trochę zaufania. Ja, siódme dziecko drobnych mieszczan z Noyon, nie miałem ani obola i nie znałem w świecie innego kapitalisty prócz starego Gobsecka. Przypływ ambicji i jakiś słaby błysk nadziei natchnęły mnie odwagą udania się doń. Pewnego wieczora zatem powędrowałem z wolna ulicą des Grès. Serce biło mi jak młotem, kiedy pukałem do ponurego domu. Przypominałem sobie wszystko, co mi niegdyś mówił stary skąpiec w epoce, gdy jeszcze nie domyślałem się wzruszeń, które zaczynają się na progu tych drzwi. Miałem go tedy prosić, jak tylu innych. „Nie! – rzekłem sobie – uczciwy człowiek winien wszędzie zachować godność. Majątek niewart jest podłości, okażę się pozytywistą tak samo jak on”.

Od czasu, gdy się wyprowadziłem, stary Gobseck najął mój pokój, aby nie mieć sąsiada; kazał też wprawić kratę w drzwi, otworzył mi dopiero wówczas, kiedy mnie poznał.

– I cóż – rzekł swoim cichutkim głosem – pryncypał sprzedaje kancelarię?

– Skąd pan wie? Mówił o tym dopiero mnie.

Wargi starca ściągnęły się na kształt firanki, a temu niememu uśmiechowi towarzyszyło zimne spojrzenie.

– Trzeba było aż tego, abym cię ujrzał u siebie – dodał sucho po pauzie, w czasie której stałem zmieszany.

– Niech mnie pan posłucha, panie Gobseck – odparłem z całym spokojem, na jaki mogłem się zdobyć w obliczu tego starca, który wlepiał we mnie niewzruszone oczy, rażące mnie swoim blaskiem.

Zrobił gest, jak gdyby chciał powiedzieć: „Mów”.

– Wiem, że bardzo trudno jest pana rozczulić. Toteż nie będę tracił mojej wymowy na to, by panu odmalować położenie dependenta bez grosza. Mam nadzieję jedynie w panu; nie mam w świecie innego serca niż pańskie, w którym bym mógł znaleźć zrozumienie swojej przyszłości. Ale dajmy pokój sercu. Interesy trzeba załatwiać po kupiecku, a nie romansowo. Oto fakty. Kancelaria pryncypała przynosi rocznie w jego rękach dwadzieścia tysięcy franków, ale sądzę, że w moich warta będzie czterdzieści. Chce mi ją sprzedać za pięćdziesiąt tysięcy talarów. Czuję tutaj – rzekłem, uderzając się w czoło – że, gdyby mi pan pożyczył sumę potrzebną na to kupno, wypłaciłbym się do dziesięciu lat.

– To się nazywa mówić – odparł Gobseck, podając mi rękę. – Nigdy od czasu, jak się zajmuję interesami, nikt jaśniej nie wyłożył mi powodów swej wizyty. Gwarancje? – rzekł, mierząc mnie oczyma od stóp do głów. – Żadne – dodał po pauzie. – Ile pan masz lat?

– Będę miał za dziesięć dni dwadzieścia pięć lat – odparłem – inaczej nie mógłbym traktować o kupno.

– Słusznie!

– A więc?

– Możliwe.

– W takim razie trzeba by działać szybko, inaczej podbiją mi cenę.

– Przynieś mi pan jutro swoją metrykę, pomówimy o tej sprawie, pomyślę.

Nazajutrz o ósmej byłem u starego. Wziął urzędowy papier, włożył okulary, kaszlnął, splunął, zawinął się w czarny szlafrok i przeczytał od deski do deski wyciąg metrykalny. Następnie obrócił go parę razy w rękach, spojrzał na mnie, znów kaszlnął, pokręcił się na krześle i rzekł:

– Spróbujemy ubić ten interes.

Zadrżałem.

– Kapitały moje przynoszą mi pięćdziesiąt procent – dodał – czasem sto, dwieście, pięćset procent.

Na te słowa zbladłem.

– Ale przez wzgląd na naszą znajomość zadowolę się dwunastoma i pół od sta na… – Zawahał się. – Więc dobrze, tak, dla pana zadowolę się trzynastoma procentami rocznie. Czy to panu odpowiada?

– Owszem – odpowiedziałem.

– Ale, jeżeli to za wiele, brońże się, Grocjuszu.

Nazywał mnie w żartach Grocjuszem.

– Żądając od ciebie trzynastu procent, pełnię moje rzemiosło, ty się zastanów, czy możesz tyle zapłacić. Nie lubię ludzi, którzy się godzą na wszelkie warunki. Czy to za wiele?

– Nie – odparłem – dam sobie radę, przysiadując trochę więcej fałdów.

– Ba! – rzekł, spoglądając na mnie ironicznie spod oka – klienci zapłacą.

– Nie! do kroć diabłów – krzyknąłem – ja sam. Wolałbym sobie dać rękę uciąć, niżbym miał obdzierać ludzi ze skóry.

6niniwiątko (neol.) – gra znaczeń: temat od Niniwa (jedno z „grzesznych” miast w Biblii; tu: synonim Paryża w XIX w.), forma od: niewiniątko. [przypis edytorski]
7scena Don Juana z panem Niedzielą – por. Molier, Don Juan. [przypis tłumacza]
8teza – tu: praca doktorska. [przypis edytorski]