Free

Świt

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Nie ty! Nie ty!… – wołał. – Zdejmijcie maski, o bogowie, albowiem znam was wszystkich i bibliotekę posiadam świętych ksiąg ogromną.

Przestali mu się tedy zjawiać.

Owinęły się chmury jak u szczytu jedli o jego duszę i dumał skryty, odpędziwszy kształt wszelaki.

Dumał w ciszy o promieniu siły bezformej10, bezdźwiękiej11, o przelewaniu się jej w próżnię od wieków… w próżń12 straszną, gdzie wyzbywszy się wszystkiego prócz bycia, tkwiła zawieszona, bezojczyźniana… serce ludzkie… on sam.

Marzyło mu się dalej pochłanianie owej siły, ekstaza sytości wiecznością… niewysławialne obcowanie z Niewysłowionym.

Zbudził się… ciemno…

– To nic – myślał – wszak odpędziłem kształty, uczyniłem się naczyniem próżnym, w które spływa napój widzenia.

Ciemno… to dobrze… to jest światłu żywemu uczyniona droga, by przyszło, przez mrok się ścieląc…

Objąć ją, tę ciemność silnie w ramiona, by nie pierzchła, by nie odeszła, jak odchodzi wszystko…

Zerwał się, ukląkł, wyciągnął przed się ręce chciwe…

Nagle tuż obok usłyszał lekkie westchnienie, jakby kogoś budzącego się.

Zdrętwiał nagle, nie śmiejąc głowy zwrócić ku stronie, skąd głos doleciał.

Myśl jego szeptała bezgłośnie, błagalnie:

– Zjaw się! Zjaw się!

Ale cisza znów zaległa głęboka, więc oprzytomniawszy nieco, począł szukać wokoło siebie, a jednocześnie, z wolna zaczęło wracać wspomnienie dnia ubiegłego… z cieniów świadomości, niby konary z mgieł pod wiatru wiewem, mgliste zrazu, potem coraz to jaskrawsze, wyłaniały się kształty.

Za każdym takim uświadomieniem, jęcząc boleśnie, jakby go biczowano u słupa, szeptał:

– Ona… tak… ona… ona… włosy jej, ramiona… tak… oczy… to… ona… tylko… ona…

Kilka łez gorących spadło z wysoka na twarz zaśnionej, więc ocknęła się i wyciągając w ciemną dal ręce, spytała pośpiesznym, cichym szeptem:

– Co ci to ukochany? Co ci to?…

––

Dzwon! Dzwon! Dzwon! Bije dzwon!

Strzał armatni wstrząsnął szarą, ciężką oponą co niebo słoniła13.

Pękła.

Drugi strzał.

Siecią srebrnych pęknięć pokryły się niebiosy, a tam, gdzie, zda się, padł pocisk tonu, na wschodnim skłonie firmamentu, złota rozlała się krew.

Ścichło znów.

Bije dzwon. Kręgi się podnoszą wirujące szybko. Wichr je podtrzymuje w locie. Płoszą rozpędem czarniawe zbite, kry-chmury.

Uciekają, tłoczą się, jak z owczarni wypędzane przez psa czarne barany. Zbijają się we wał14 na zachodzie, potem toną w jakimś przepastnym, dalekim morzu.

Wtem nagle człek pod progiem czekający, okryty od zimna sztandarem z wieży… podniósł na światło coś błyszczącego, a Bóg-Orzeł spojrzał z góry. Pochylił się na potężnych, nieruchomych skrzydłach i spytał:

– Cóż to masz?

Człek drgnął. Trwożnie obejrzał się wokoło i schował w zanadrze rzecz trzymaną w ręku.

– Nie bój się! To ja – krzyknął mu spod gwiazd wszystkowiedzący.

Obłędnik spojrzał w górę i kiwnął Orłowi na dzień dobry głową. Znali się… dobrze się znali…

Wyjął, co skrywał i podnosząc rzecz błyszczącą, zawołał:

– To… z samego… dna… z sa-me-go dna…

– Skarb?

– Nienazwany żadnym imieniem… przeto nie będą wierzyć, ale skarb. Ja wiem.

– Więc im go nazwij!

Ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie…

– NAZYWAJĄCY jeszcze śpi… ty sam wiesz… SĘDZIA WARTOŚCI NOWYCH jeszcze się nie narodził… nazywać nie można, bo w szkło się zmieni każda perła z samego dna dobyta…

Patrzył na rzecz trzymaną w ręku i kiwał smutnie głową. Potem westchnąwszy, rzekł:

– Ot i koniec, rzekłem szkło… i stało się szkło… Nie pora spoczywać…

Ruszył spod proga, w dalszą tułaczkę, a Bóg-Orzeł nie namawiał go, by spoczął… Daremne… jakby daremnym było prosić czas, by stanął, choćby to miało przyczynić życia komuś, kogo się bardzo, bardzo kocha…

10bezformy (neol.) – nieposiadający formy. [przypis edytorski]
11bezdźwięki (neol.) – niewydający dźwięku. [przypis edytorski]
12próżń (neol.) – próżnia. [przypis edytorski]
13słonić (neol.) – zasłaniać. [przypis edytorski]
14we wał – dziś: w wał (chociaż: we wtorek). [przypis edytorski]