Free

Pani Dudkowa

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Odrazu zaczęliśmy go nazywać panem Dudkiem. Zląkł się nas jednak ten zuch i pan. Odleciał, a zarazem umilkło w powietrzu jego głośne, wesołe: hu-hu!

Ale z brzegu dziupli trochę tylko na skrzydełkach wzniósł się i u brzegu najniższej gałęzi osiadł drugi ptak, zupełnie do tamtego z wielkości i opierzenia podobny, tylko z mniejszym pękiem piórek nad głową. Domyśliliśmy się, że była to pani Dudkowa. Ta nie uciekała. Bała się nas czy nie bała – jej tylko było wiadome, ale nie odleciała, nie uciekała… U brzegu wiotkiej gałęzi, która kołysała się pod ciężarem, na straży gniazda pozostała jakby skurczona, zjeżona, z szyją w kierunku naszym wyciągniętą, patrzała na nas dwojgiem małych, czarnych oczu, do których w tej chwili wstąpiła cała jej dusza ptasia, dusza zaniepokojona, badawcza, pytająca, jakby prosząca… W dziupli grubego pnia gruszy znajdowało się gniazdo, a na dnie jego czworo dudziąt malutkich, zaledwie opierzonych i które zdołałyśmy przeliczyć, ale którym nie zdołałyśmy przypatrzyć się dokładnie, bo pożałowałyśmy matki i, niepokoić jej dłużej nie chcąc, odeszłyśmy, tak jakeśmy przyszły – cichuteńko, na palcach.

Ale odtąd, rodzina Dudków, w ciemnej dziupli gruszy mieszkająca, stała się przedmiotem naszej czułej sympatji i troskliwości. Bywają w życiu takie momenty, w których człowiek kocha trawę, kwiaty, ptaki, wita się z nimi codzień, jak z dobrymi znajomymi czy przyjaciółmi, cieszy się ich świetnością, współczuje ich biedom, a one nawzajem rozlewają po jego dniach i sercu uciechę i ukojenie. Może to są takie momenty, w których kochanie ludzkie rozlewać po nich zaczyna zasmucenie i niepokój.

Przedewszystkiem, nowo zawiązana znajomość wznieciła wśród towarzystwa naszego kwestję lingwistyczną. Matkę rodziny dudków nazwałyśmy odrazu: panią Dudkową, ale wkrótce ktoś z towarzystwa, purysta językowy, przekonywać nas począł, że według zasad mowy polskiej, mówić należy nie Dudkowa, ale Dudzina. Miał słuszność, lecz żeśmy już formy naszej po wiele razy użyły i że się nam ona podobała, zakrzyczałyśmy pedanta i pozostałyśmy przy brzmieniu: pani Dudkowa.

Codzień, a czasem i kilka razy na dzień, jedna, dwie z nas, lub wszystkie razem w jasną, słoneczną pogodę szłyśmy w głąb ogrodu i najciszej, najspokojniej, jakeśmy tylko mogły, zbliżywszy się do starej gruszy, przyglądałyśmy się życiu i wzrostowi rodziny dudków.

Z panem Dudkiem bliskiej znajomości zawiązać nie było podobna, bo najczęściej w domu go nie bywało. Czasem jednak siedział w chwili naszego przyjścia na gałęzi nad gniazdem rozpostartej w wyprostowanej postawie, zuchowaty i wesoło hukający, ale przy zbliżeniu się naszem odlatywał i albo zupełnie z oczu nam znikał, albo na niedalekiem drzewie osiadłszy, krył się w jego listowiu tak, że tylko brunatny czubek niepewnie jakoś i wcale nie buńczucznie wyglądał z za listowia.

Ale ona zawsze zostawała, coraz mniej niespokojna, coraz ufniej spoglądająca na nas z grubego sęku drzewa, albo z najbliższej gałęzi… Przynosiłyśmy i rozsypywały u stóp drzewa ziarna i okruchy bułki, które ona po oddaleniu się naszem zbierała i w głąb dziupli zanosiła. O kilka kroków tylko stojąc, przypatrywałyśmy się jej zlatywaniu na ziemię i wlatywaniu do gniazda i ta bliska obecność nasza w niczem jej nie przeszkadzała. Aż przyszło do tego, że poczęła odzywać się do nas. Gdyśmy zbliżały się, wydawała z gardziołka dźwięki krótkie, jakby poufałe: dzień dobry! lub przyjacielskie: co nam dziś przynosicie? Ani myślała już o żadnym strachu i spokojnie pozostawała na miejscu, gdzie znalazło ją nasze przybycie, najczęściej na dużym sęku, sterczącym u samego otworu gniazda.