Free

Przygody młodych Bastablów

Text
Mark as finished
Przygody młodych Bastablów
Przygody młodych Bastablów
Audiobook
Is reading Anna Nehrebecka
Details
Font:Smaller АаLarger Aa

IV. Złota łódź

Wuj Alberta jest niezmiernie mądry i pisze przepiękne książki.

Przeżyliśmy z nim dużo miłych chwil i uważamy go za naszego najlepszego przyjaciela. Wspominamy go często. Obecnie od dłuższego czasu bawi w Rzymie ze swoją młodą małżonką, dokąd zamierzał towarzyszyć mu H. O. (wiecie, jak niefortunna była wyprawa młodocianego cyrkowca).

W rozmowach naszych często mówimy o wuju Alberta.

Któregoś dnia oddawaliśmy się z wielką namiętnością ulubionej grze w chowanego po całym domu. Zabawę tę nazywamy „diabłem w mrokach” i bawimy się w nią tylko pod nieobecność wujka i tatusia, gdyż panowie ogromnie się denerwują, kiedy nagle i nieoczekiwanie ktoś w ciemnym pokoju zahuczy nad głową: „mam cię!” Dziewczęta też niechętnie bawią się w chowanego i uważają to za pewne poświęcenie, jak gdyby nie było poświęceniem z naszej strony branie udziału w obiadach lalek.

Kiedy zabawa się skończyła, a my, dysząc ciężko, odpoczywaliśmy przy kominku, H. O. rzekł:

– Żałuję, że nie ma tutaj wuja Alberta, on tak lubi bawić się w „diabła w mrokach”.

– Ciekaw jestem, czy bawią się w to w Rzymie – ciągnął H. O. – Sądząc z pocztówki, przedstawiającej ruiny, muszą tam być doskonałe miejsca na chowanego.

– Wątpię, czy można się dobrze bawić we dwoje – rzekł Dick.

– Zresztą – dodała Dora – gdy ludzie są w podróży poślubnej, to siedzą całymi dniami na balkonie i patrzą na księżyc albo sobie w oczy.

– Po co patrzą sobie w oczy? – zdziwił się Dick.

– Ażeby potem pisać o nich poematy – zapewnił Noel.

– Wątpię, czy ona potrafi pisać do rymu – przerwała Ala – przypuszczam raczej, że czytają na głos te piękne poezje, które podarowaliśmy im na prezent ślubny.

– Wiecie, co wam powiem – rzekł Oswald (oczywiście nikt nie wiedział) – ja osobiście nie jestem zadowolony z tego upominku. Było to wprawdzie bardzo ładnie ze strony tatusia, że kupił taki piękny prezent w naszym imieniu, ale wolałbym, żebyśmy sami wybrali i zapłacili.

– Ja bym też pragnął uczynić coś dla wuja Alberta – rzekł Noel. – Gdyby na przykład żona wuja Alberta zmieniła się w zaczarowaną królewnę, której pilnuje straszny smok, zabiłbym chętnie tego smoka i oddał wujowi królewnę.

– Podzielam twoje zdanie – powiedział Dick – zamiast uczynić coś prawdziwie przyjacielskiego, podarowaliśmy mu tylko głupią książkę. Lecz żal spóźniony, bo póki ona żyć będzie, wuj Alberta powtórnie się nie ożeni, a my nie będziemy mieli sposobności obdarować go znowu.

Ale jak mówi przysłowie, „o wilku mowa, a wilk tu”. Właśnie gdyśmy mówili o wuju, zjawił się listonosz z całym stosem listów do wuja, tatusia i jednym zaadresowanym do „Młodych Bastablów”. Marka12 była włoska, pieczątka z Rzymu.

List od wuja Alberta był taki miły i serdeczny! Czytając, mieliśmy wrażenie, że gawędzimy z nim.

„Drogie dzieciaki” zaczął, potem szedł szereg opisów rzeczy, które widział, oraz całe mnóstwo zdarzeń i przygód podróżnych.

A kończył się list tymi słowy:

Przypominacie sobie ten rozdział „Złotej łodzi”, który napisałem dla „Tygodnika”, zanim miałem szczęście i zaszczyt poprowadzić do ołtarza itd. Mam na myśli ten wysoce dramatyczny opis porwania Geraldiny przez trzech łotrów. Pamiętacie – ona stoi z rozwianymi włosami, beznadziejnie smutna i gotowa na śmierć, a oni… Ja osobiście nie byłem zachwycony tym rozdziałem (zdaje mi się, że pisząc go, myślałem zgoła o czymś innym), ale wyście mi nie szczędzili słów uznania. Nawet Oswald jedną z scen nazwał rozdzierającą…

Drodzy przyjaciele, będziecie wraz ze mną gorzkie wylewać łzy, gdy się dowiecie, że redaktor mój jest odmiennego zdania. Pisał do mnie, że rozdział ten nie stoi na wysokości poprzednich. Obawia się, że publiczność będzie rozczarowana itd. I ma nadzieję, że następny rozdział zdoła zatrzeć przykre wrażenie itp.

Cóż wy na to, drodzy przyjaciele? Miejmy nadzieję, że czytelnicy będą waszego zdania, a nie redaktora i sympatycznie się odniosą do mojego dzieła, to jest do wszystkich rozdziałów „Złotej łodzi”.

Nowa ciotka Alberta opiera się o moje ramią i utrudnia mi pisanie. Nie mogą jej odzwyczaić od tego.

Kończę list serdecznymi całusami od

Wuja i Ciotki Alberta

– A teraz – zawołał Oswald z rozpromienioną twarzą – mam już wszystko!

Zdziwione rodzeństwo wytrzeszczyło oczy, więc Oswald jął cierpliwie tłumaczyć.

– Jest to zrządzenie losu. On pragnie, więc też mieć będzie.

– Co takiego? Co takiego mieć będzie? – pytał każdy.

– Sympatycznych czytelników i przychylną publiczność…

A oni w dalszym ciągu nie rozumieli rzeczy tak jasnych i prostych dla Oswalda.

– Będzie z tego większy pożytek niż z uśmiercania smoków, które nigdy nie istniały; będzie to prawdziwy ślubny prezent, taki, jaki pragnęliśmy mu ofiarować.

Zniecierpliwione rodzeństwo rzuciło się na Oswalda, powaliło go na ziemię, wepchnęło pod stół i siadło na nim, pragnąc w ten sposób przynaglić go do udzielenia wyjaśnień.

– Powiem wam, powiem, ale puśćcie mnie! – Oswald zaczął się wraz z nimi przewalać. Przy tej okazji H. O. zaczepił butami o serwetę i pociągnął ją na podłogę łącznie z kałamarzem, kajetami i ręczną robótką Dory.

– A więc powiem wam… My będziemy publicznością, my będziemy czytelnikami, my napiszemy do redaktora, co myślimy o rozdziale, w którym jest mowa o Geraldinie.

– Czy sądzisz – odpowiedziała Dora, doprowadzając pokój do jakiego takiego ładu – że sześć listów pochodzących od rodziny Bastablów nie będzie wyglądało trochę… trochę…

– Trochę głupio – dokończyła Ala. – Przecież możemy wysłać listy, każdy pod innym nazwiskiem.

– Możemy nawet napisać po kilka listów – rzekł Dick.

– I wysłać je z rozmaitych dzielnic Londynu – dodał Oswald.

– Ja napiszę wiersz, i to taki, jakiego dotąd nigdy nie napisałem! – zawołał Noel.

– Musimy też mieć różne gatunki papieru – uzupełnił Oswald – chodźmy więc na miasto po zakupy.

Poszliśmy, ale dostaliśmy tylko piętnaście gatunków arkuszy i kopert, chociaż byliśmy we wszystkich sklepach.

Gdy w pierwszym sklepie zażądaliśmy po arkuszu i kopercie we wszystkich formatach i kolorach, jakie są, sprzedająca spojrzała na nas spoza niebieskich okularów i zapytała:

– A na co?

H. O. pośpieszył z odpowiedzią:

– Ażeby pisać listy anonimowe.

– Listy anonimowe! To bardzo brzydka rzecz – odpowiedziała surowym tonem i nie chciała nam sprzedać ani jednego arkusza.

W następnych sklepach nie zwierzaliśmy się z naszych zamiarów i sprzedawano nam papier. Szary, niebieski, różowy, lila, zielony, żółty, na niektórych arkuszach były nawet kwiatki i ptaszki! Dziewczęta wzięły papier w kwiatki i ptaszki, bo zdaje się, że mężczyznom nie przystoi pisać na takim papierze.

Napisaliśmy piętnaście listów, zmieniając według możności charakter pisma. A to nie było łatwe zadanie! Oswald napisał jeden list lewą ręką, ale wyszedł zupełnie nieczytelnie. Gdyby nawet ktoś zdołał list ten odcyfrować, musiałby przypuszczać, że pochodzi z domu wariatów, bo litery były obłąkane. Tego listu nie wysłaliśmy wcale.

Noelowi wolno było napisać tylko jeden, wierszem.

 
O Geraldino! Geraldino!
Słodka romansu heroino.
Tyś ukochaniem moim pierwszem,
Dla ciebie pisać będę wierszem.
Weneckie twoje czarne oczy
I ten uśmieszek tak uroczy.
Ja bezustannie śnię i marzę.
O nosie, co z buzią idzie w parze…
 

W innych listach pisaliśmy, jak piękny jest rozdział pod tytułem „W pałacu dożów”, jak wzniosły, interesujący, o ile lepszy od poprzednich i że mamy nadzieję, że następne rozdziały będą takie same.

Ażeby upiększyć styl, przeczytaliśmy w „Tygodniku” oraz innych gazetach recenzje z książek i staraliśmy się używać tych samych określeń; pisaliśmy więc, że rozdział o Geraldinie i opryszkach jest „arcydziełem”, „subtelną igraszką słów”, że posiada „czar minionych dni”, „tętni życiem i humorem”, że „czyta się z zapartym oddechem”, że „posiada przedziwny wdzięk” oraz „tragizm, sięgający do krwawiącego serca”, że jest „kwiatem słodkich marzeń” i bardzo wiele podobnych idiotyzmów, których autor nie przypomina sobie.

Po napisaniu, zapieczętowaniu i opatrzeniu znaczkiem pocztowym wszystkich listów nadeszła kolej na ich wysłanie. Trzeba było to bardzo sprytnie urządzić.

Poprosiliśmy ogrodnika, który mieszkał w Lewisham, ażeby wysłał stamtąd jeden list, piekarzowi z Greenwich daliśmy także jeden. Naszym służącym, jadącym w święto do Londynu, powierzyliśmy resztę listów z prośbą, ażeby je wrzucili w rozmaitych dzielnicach.

Czekaliśmy przez tydzień na odpowiedź, ale daremnie. Żadna odpowiedź nie nadeszła.

Posądzacie nas może o taką głupotę, że podawszy zmyślone przez nas nazwiska, jak Małgorzata Dolman, Gertruda Bustler, Ewaryst hrabia Maur, sir Filemon Majoridura, kapitan Łamigłowa, minister Trombini, i nieprawdziwe adresy, jak Aleja Westchnień nr 7, ulica Słoneczna, plac Turecki, czekaliśmy odpowiedzi!

Nie jesteśmy tacy głupi, jak sobie to wyobrażacie, mili czytelnicy!

Napisaliśmy jeden list (najdłuższy, naszpikowany zdaniami z gazet) na naszym własnym papierze listowym, z adresem na wierzchu i inicjałami wuja. Pod listem Oswald położył swój własny, bardzo czytelny podpis. Rozumiecie?

Lecz odpowiedź nie nadeszła. Aczkolwiek uczyniliśmy już wiele dla wuja Alberta, ale pragnęliśmy też wiedzieć, czy słowa uznania, sympatii i zachwytu dla jego utworu wywarły należyte wrażenie na redaktorze.

 

Po dwóch tygodniach Oswald rzekł do swojego rodzeństwa:

– To jest nie do zniesienia. Napiszę do redaktora z zapytaniem, czemu nam nie odpowiada.

– Nie odpisał na pierwszy list, więc pewno na drugi także nie odpowie – odparł Noel – przecież go nikt nie zmusi.

– Czemu nie mielibyśmy udać się do niego osobiście – powiedział H. O. – Będzie musiał nam odpowiedzieć, gdy staniemy przed nim i spojrzymy okiem w oko.

– Wątpię, czy zechce mówić z tobą – zauważyła Dora – a poza tym nie mówi się „okiem w oko”, ale oko w oko.

– Pamiętacie – przypomniał Noel – jak tamten redaktor nas przyjął i nawet dał mi gwineę za mój utwór?

– Ale u poety wiek nie gra żadnej roli – powiedział po namyśle Oswald – najmłodszy poeta może sprzedać swój poemat. Natomiast my jesteśmy inteligentnymi czytelnikami. Jestem przekonany, że redaktor „Tygodnika” wyobraża sobie, że tylko dorośli mogą być „inteligentnymi czytelnikami”. Sądzę, że Dora w sukni panny Black mogłaby wyglądać na dorosłą czytelniczkę.

Dora spojrzała na mnie z przerażeniem i powiedziała, że za nic w świecie nie przebrałaby się na dorosłą i nie pojechałaby do redaktora.

– W takim razie ja się przebiorę! – postanowiła Ala. – Ja się nie boję. Stawiam jeden warunek: Oswald także się przebierze za dorosłego. Możesz się zdobyć na to poświęcenie, wszak idzie o wuja Alberta.

– A mnie się zdaje, że robicie to dla własnej zabawy – rzekła Dora.

Doprawdy Dora jest czasem nieznośna, powiedziałbym nawet – nieznośnie rozsądna. Ale dajmy jej pokój.

Postanowiliśmy, że nazajutrz, po odrobieniu lekcji, udamy się do redaktora „Tygodnika”. Dzisiaj mieliśmy postarać się o brodę i siwe wąsy, gdyż byliśmy przekonani, że pod brodą zginą młodzieńcze usta Oswalda, a długie wąsy nadadzą mu wyraz inteligentnego i dojrzałego czytelnika.

Dziewczęta zrobiły tajemniczą wyprawę do pokoju panny Black i przyniosły odświętne ubrania.

Zrobiliśmy generalną próbę.

Dora zebrała loki Ali w węzeł, przypięła do nich wspaniały warkocz, także własność panny Black, i potem upięła nisko na tyle głowy. Na to włożyła kapelusz o niezmiernie wesołych barwach. Na samym szczycie kapelusza chwiał się ogromny ptak, szara mewa. Wiele halek wchodziło w skład tej toalety, jakaś brązowa suknia, mocno wypchany żakiet, lakierki na wysokich obcasach. Kołnierz futrzany był dopełnieniem elegancji. Ala przedstawiała się całkiem godnie.

Oswald poszedł cichaczem do swego pokoju i wrócił w przebraniu. Gdy zjawił się z brodą i w kapeluszu ojca, dzieci miast z uszanowaniem przywitać głowę rodziny – jęły pokładać się ze śmiechu. Oswald spojrzał w lustro i sam zaczął się śmiać. Wprawdzie jest bardzo wysoki, ale z przypiętą brodą wyglądał na karła, kapelusz wpadał mu na nos. Wąsy długie i opuszczone czyniły wrażenie, jak gdyby zostały przeszczepione z kogoś innego. A wszystko razem, pożal się Boże, czyniło z Oswalda dziwną figurę.

Dziewczęta wpadły na nowy pomysł. Oczywiście ten pomysł nie mógł spodobać się Oswaldowi i trwało dobrą chwilę, zanim się zgodził, ale wytłumaczono mu, że idzie o szczęście wuja Alberta i że może się zdobyć na takie poświęcenie.

Uradzono, by Oswald także przebrał się za damę i razem z Alą pojechał do redaktora. Żaden mężczyzna nie pragnie uchodzić za kobietę! A Oswald musiał się zgodzić. Nie macie wyobrażenia, co to za trudna rzecz nosić suknie, spódnice, staniki, które przylegają, obcierają i wpijają się w pasie! Czemu kobiety nie zbuntują się przeciw tym strojom?

Najwięcej kłopotu było z głową Oswalda. Nie mogliśmy znaleźć drugiego warkocza, a gdyby nawet był, to jakże go przypiąć do ostrzyżonych włosów?

Dziewczęta przypomniały sobie, że miały kiedyś nauczycielkę, która również nie posiadała długich włosów, więc na głowę wkładała głęboki kapelusz, przymocowany do tyłu głowy gumką.

Tak też ubrano Oswalda.

Przebieranie się na próbę było dosyć zabawne, ale następnego dnia trzeba było wiele odwagi i zaparcia się siebie, by w całym tym przebraniu opuścić dom.

– Nie takie poświęcenia czynili starożytni bohaterowie – mówiła Ala. – Odwagi, drogi Oswaldzie, odwagi.

– Jestem odważny, tylko mam uczucie, jak gdybym był małpą – odparł Oswald.

– I mnie jest dosyć głupio – dodała Ala. – Wzięłam z sobą miętówki, podobno uspokajają nerwy.

Janka, która jak zwykle, była z nami w zmowie, pomogła nam opuścić dom w sekrecie. Reszta rodzeństwa towarzyszyła w swojej naturalnej postaci. Otoczyli nas zwartym kołem i odprowadzili na stację.

Już w pociągu jakieś dwie panie nie spuszczały z nas zdumionych oczu, a tragarze oraz inni ludzie coraz to podchodzili do przedziału, zaglądali przez uchylone drzwi i uśmiechali się dziko.

Najprawdopodobniej zawiniły buty Oswalda. Wprawdzie pożyczył sobie od Janki bardzo eleganckie pantofelki, ale w ostatniej chwili zapomniał je włożyć i teraz wielkie sportowe buciory wyglądały bardzo nieładnie spod damskiej sukni. Uszy czerwieniły mu się coraz bardziej i paliły! Nie wiedział, co począć z rękami i nogami. Stracił humor i odwagę, a miętówki nie działały uspokajająco.

W takim stanie zdenerwowania nie mogliśmy pójść pieszo z dworca do redakcji. Wsiedliśmy do dorożki bardzo zgrabnie. Ale wymiana spojrzeń między dorożkarzem a jego kolegami tak zirytowała Oswalda, że nie bacząc na rolę wytwornej damy, jaką miał odegrać, nawymyślał dorożkarzowi od durniów i idiotów. Dorożkarz wzruszył ramionami, kazał sobie z góry zapłacić i ruszył z miejsca. W milczeniu zajechaliśmy przed dom redakcji. Oczekiwał nas Dick. Wziął z rąk Oswalda kartę, na której widniał starannie wykaligrafowany napis:

 
PANNA MAŁGORZATA DOLMAN
i
SZANOWNA PANI GERTRUDA BUSTLER
W SPRAWIE PILNEJ I NIE CIERPIĄCEJ ZWŁOKI
 

Oswald i Ala czekali w dorożce na powrót Dicka.

– W porządku – rzekł Dick ukazując się w bramie.

– Tylko bądźcie ostrożni z chłopakiem redakcyjnym; miałem wiele kłopotu, zanim mnie wpuścił.

Poszliśmy, stąpając cicho jak myszy. Redaktor był bardzo uprzejmy. Prosił, żebyśmy usiedli. Naturalnie Oswald siadając zaplątał się w suknie i o mało co nie wywrócił krzesła.

– Zdaje mi się, że panie były łaskawe i napisały już do mnie – rzekł redaktor.

Ala, która wyglądała strasznie z wypiekami na buzi i przekrzywionym kapeluszem, odpowiedziała, że tak i że nasz przyjazd do redaktora miał jedynie na celu powiedzenie mu, jak piękny jest rozdział o Geraldinie w pałacu dożów…

Ala zbyt pośpiesznie wyrzuciła z siebie tę wiadomość i nagle zamilkła. Oswald zbyt przejęty szczegółami toaletowymi nie odzywał się wcale. Gumka od kapelusza zaczęła mu się powoli zsuwać z tyłu głowy i bał się, że przy lada żywszym poruszeniu odskoczy w górę, a wtedy cały kapelusz wystrzeli jak z procy.

– Rzeczywiście – zwrócił się grzecznie redaktor – rozdział ten miał powodzenie, dziwne powodzenie. Otrzymałem nawet szesnaście listów, tak, moje panie, szesnaście listów, a wszystkie pełne zachwytu i uznania, pełne pochwał i uniesienia.

Mówiąc to, patrzył na buty Oswalda, który zapomniał ukryć je pod spódnicą. Teraz więc schował je pośpiesznie.

– To jest ładny rozdział – rzekła nieśmiało Ala.

– Tak by się zdawało – ciągnął redaktor – ale czternaście listów na szesnaście posiada ten sam stempel z Blackhead. Entuzjazm był czysto miejscowy.

Oswald bał się spojrzeć na Alę. Nie wiedział, jak przeniesie ten cios. Zdradzono nas, listy zostały wrzucone do skrzynki, która się znajduje na wprost naszego domu.

Ciężko było Oswaldowi na duszy, a ta gumka dokuczała strasznie.

– Jestem niezmiernie rad – mówił redaktor tym samym uprzejmym tonem – że widzę panie… Czy mogą mi panie powiedzieć, jak wielu jest spirytystów w Blackhead?

– Co takiego? – zapytała zdumiona Ala.

– Wróżek, wróżbitów, jednym słowem ludzi przepowiadających przyszłość.

– Nie wiem, ale czemu pan nas pyta o to? – rzekła Ala.

Redaktor przymrużył oczy i odpowiedział:

– Przypuszczam, że w Blackhead znajdują się ludzie, którzy poznali tajemnicę przyszłości – tu przerwał na chwilę – gdyż skądże inaczej szesnaście osób mogłoby znać rozdział „W pałacu dożów”, rozdział, który dotąd nie był drukowany. Dopiero w pierwszym majowym zeszycie ukaże się ten rozdział, a szesnaście osób w Blackhead podziwia subtelność, poezję, naturalność, wdzięk itp. tego rozdziału. Jak mi to pani wytłumaczy, panno Małgorzato Dolman?

– Ja nie jestem Małgorzatą Dolman, tylko panią Gertrudą Bustler – poprawiła Ala – zresztą ja nie jestem także Gertrudą Bustler… my w ogóle nie jesteśmy tym, na kogo wyglądamy.

– Zauważyłem to od początku rozmowy – rzekł uśmiechając się redaktor.

W tym momencie gumka zsunęła się ostatecznie z głowy Oswalda i kapelusz zleciał, tak jak to Oswald przewidział.

– Dzięki Bogu! – zawołał Oswald. – Koniec maskarady.

– Tak sądzę – rzekł redaktor – mam nadzieję, że następnym razem autor „Złotej łodzi” znajdzie sobie lepszych aktorów.

– On nas nie znalazł… – przerwała Ala z krzykiem – to myśmy sami chcieli… – i opowiedziała mu wszystko.

Na poparcie jej słów Oswald zdjął kilka staników i wyciągnął z kieszeni list wuja Alberta.

Ala była bardzo wymowna. Redaktor słuchał z uwagą jej słów, a potem śmiał się bez końca z naszego pomysłu i przebrania. Poradził Ali, żeby zdjęła warkocz i kapelusz. Ala usłuchała go skwapliwie.

– Czy nie ma pani dosyć swojej panieńskiej kariery, panno Małgorzato Dolman? – zwrócił się do Oswalda.

A gdy Oswald westchnął miast odpowiedzieć, pomógł mu ściągnąć spódnicę i suknię, dał mu papier do zapakowania rzeczy i pożyczył swoje palto.

Porządny człowiek z tego redaktora.

Ani czas, który płynie wartkim potokiem, ani wiele, wiele przeżyć, którymi podzielę się z wami, nie są w stanie zatrzeć wrażeń, których doznawał Oswald w przyciasnym staniku i przydługiej sukni! W najlepszej zgodzie rozstaliśmy się z redaktorem. Widocznie napisał szczegółowy list do wuja Alberta, gdyż po dwóch tygodniach otrzymaliśmy list następującej treści:

Drogie Dzieciaki!

Sztuka musi płynąć wprost z serca i nikomu jej nie można narzucić. To samo ze sławą. Czy mogę was prosić, ażebyście zaniechali na przyszłość trąbienia o mojej sławie? Szanowna pani Gertruda wzbudziła wielką sympatię w sercu redaktora. Nie chcę się wydać niewdzięcznym – ale proszę was serdecznie: nie wtrącajcie się do cudzych spraw i pilnujcie własnych interesów.

Kochający Wuj Alberta

– On tak pisze, bo się nam nie udało – rzekła Ala – gdyby jednak redaktor był mniej spostrzegawczy i gdyby ten rozdział był już wydrukowany, to być może wuj Alberta zostałby najsławniejszym człowiekiem! I nam by miał do zawdzięczenia szczęście, zaszczyty, fortunę…

Szkoda, że się nie udało…

V. Historia o indyku, czyli zemsta Ryszarda13

Ranek zapowiadał się cudownie. Niebo było lazurowe i bez chmurki, jak na włoskim obrazku. Słońce rzucało cudowne blaski. Wszystko w promieniach słońca uśmiechało się radośnie. Ogród wyglądał jak bajka o szczęściu.

Autor zaznacza, że sam nie lubi opisów natury i opuszcza je w innych książkach, ale tym razem musiał wspomnieć o pogodzie i przyrodzie, gdyż rzadko się zdarza, ażeby było tak pięknie w styczniu.

Po odrobieniu lekcji pobiegliśmy do ogrodu. Było tak gorąco, że mogliśmy siedzieć w altanie. Ptaszki ćwierkały, jak gdyby to już była wiosna.

Oswald objął spojrzeniem zgromadzoną rodzinę i postanowił przystąpić do narady, w której mógłby rozwinąć jakieś wspaniałe plany.

Zatarasował (na wszelki wypadek) wyjście do ogrodu, ażeby uniemożliwić odwrót komukolwiek z rodzeństwa, i rzekł:

– Pragnę rozpocząć walną naradę.

Dick odrzekł:

– Owszem, pomówmy o tym.

Wtedy Oswald w przemówieniu krótkim a węzłowatym przypomniał rodzeństwu, że wiele wody upłynęło od pierwszych poszukiwań skarbu i że trzeba koniecznie obrać sobie jakiś zawód, gdyż w bezczynności życia trwonić nie należy.

– A jakże – ziewnął H. O., nie zakrywając ust, co nie należy do wytwornych manier – ale ja ani myślę o obraniu jakiegoś zawodu, gdyż wiecie, jak się skończyło z podróżą do Rzymu.

– Lepiej zrobisz, nie wspominając tej historii – napomknęła Dora.

– Nawet o tym nie myśl! – dodał Oswald. – Mój projekt jest taki: trzeba utworzyć związek w tym rodzaju, co dawni „poszukiwacze skarbu”, rozumiecie mnie? A teraz milczenie! Trzymajmy przez pięć minut język (nie brudnymi palcami, kochany H. O.) za zębami, a potem będziemy po starszeństwie mówili o naszych zamiarach na przyszłość.

 

Oswald spojrzał na zegarek. Szedł, co mu się zdarza tylko przez trzy dni po naprawie. Po pięciu minutach Oswald odezwał się:

– Już czas. Doro, przemów!

Dora zaczęła:

– Myślałam, myślałam, ale prawie że bezskutecznie. Może byśmy utworzyli związek ludzi pożytecznych.

– Nudne! – oświadczył Dick.

– Ja nic innego wymyślić nie mogę – odpowiedziała Dora. – Może Oswald będzie miał lepszy pomysł – dodała z przekąsem.

I Oswald rzekł z wielką powagą:

– Nieraz już miałem sposobność przekonać się, i wy także, iż nie umiemy wielu rzeczy; może byśmy utworzyli związek poszukiwaczy wiedzy?

Zaległo milczenie. Nikt nie sprzeciwił się projektowi Oswalda, ale też nikt nie wyraził zachwytu.

– Moglibyśmy – ciągnął Oswald – czytać mądre księgi, zbierać pożyteczne wiadomości, a następnie pouczać się wzajemnie.

– Tylko bez pouczania! – zawołał H. O. – Znam te wasze pouczania! Ja nie chcę, ażeby Oswald i Dick, pod pretekstem jakiegoś tam pouczania, nudzili mnie i rządzili mną!

– A może związek poszukiwaczy rozumu? – zapytał Dick.

– Tego przy najlepszych chęciach i najdokładniejszych poszukiwaniach nie znajdziesz – odrzekł powątpiewająco Oswald. – Alu, kolej na ciebie.

– Ja proponuję związek wesołych kawalerów.

– Z tobą i z Dorą?! – zdziwił się Dick.

– I z Noelem! – dodał H. O. – Poeci nie są prawdziwymi chłopcami.

– Jak będziesz dokuczać Noelowi – przerwała Ala – to cię wyrzucimy stąd. Ja myślałam, że do tego związku będziemy należeć wszyscy i że chłopcom nie będzie wolno mówić „to nie dla was zabawa, bo jesteście tylko dziewczynami”.

– Nie chcę być chłopcem, pięknie dziękuję! – zawołała Dora. – Nie chcę się zachowywać tak jak oni. A ty, H. O., przestań siąkać, od tego jest chustka. Nie masz własnej, to dam ci moją.

Teraz była kolej na Noela.

– A może byśmy utworzyli związek poetów i zaprzysięgli sobie pisywać co dzień poezje. Tak po jednym wierszu dziennie aż do samej śmierci.

Przeraził nas ten straszliwy projekt. Zamilkliśmy wszyscy ze zgrozy. Kochana Ala uratowała sytuację mówiąc:

– Noelu, to jest niemożliwe, gdyż tylko ty jesteś zdolny, mądry i tylko ty potrafisz pisać poezje.

A więc idiotyczny, mówiąc nawiasem, projekt Noela upadł.

– Pewno nie jesteście ciekawi moich projektów – zaczął H. O. – ale powiem wam. Załóżmy związek młodzieży uprzejmej i grzecznej i złóżmy przysięgę dobrego traktowania najmłodszego brata oraz nieużywania go na posyłki.

Wytłumaczyliśmy mu od razu, że on do takiego związku nie mógłby należeć, gdyż sam nie posiada młodszego brata.

– I możesz się czuć szczęśliwy z tej racji! – dodał Dick.

Już mieliśmy po raz wtóry zabrać się do myślenia nad jakimś odpowiednim zajęciem, gdy w drzwiach altany ukazał się nasz wuj z Indii.

– Hola, rozbójnicy – zawołał donośnym głosem – kto z was w tym radosnym wiosennym dniu ma ochotę udać się ze mną do cyrku?

Wszyscy mieli ochotę, nie wyłączając Oswalda, gdyż walne narady można mieć bodaj codziennie, a okazja pójścia do cyrku rzadziej się trafia.

Pośpiesznie narzuciliśmy palta i wymaszerowaliśmy na stację.

W połowie drogi Dick sobie przypomniał, że pozostawił w altanie cyrkle. Obawiał się, że mogą zardzewieć i zniszczeć na wilgoci, więc zawrócił do domu.

– Dogonię was! – zawołał.

Tymczasem poszliśmy na stację. Wuj kupił bilety. Pociąg nadszedł. Dicka nie było widać.

– A to nieznośny chłopak! – rzekł wuj. – Lada chwila pociąg odejdzie, a my spóźnimy się na początek widowiska. Ale oto on, zajmijmy miejsca.

Wuj wsiadł, a my za nim. Zaczęliśmy z okien wagonu wołać Dicka i wymachiwać chusteczkami. Lecz Dick nie usłyszał i nie dostrzegł nas.

Pociąg ruszył, Dick starał się dostać na stopień i otworzyć drzwi. Gdy to robił, gruby portier pochwycił go za kołnierz ze słowami:

– Nie, młodzieńcze, bez zamiarów samobójczych na tej linii.

Dick rzucił się na portiera. Ale daremny był jego gniew. Pociąg przeszedł obok zrozpaczonego Dicka, który nie miał ani grosza przy duszy, a wszystkie bilety znajdowały się w kieszeni wujka.

*

Nic nie opowiem o cyrku. Mimo nieobecności Dicka i autor i jego rodzeństwo bawili się doskonale. Wiemy, że jest to wielka niesprawiedliwość. Po powrocie do domu omijaliśmy tematy cyrkowe, ale trudno było przemilczeć o słoniach.

*

Przypuszczam, że Dick przepędził popołudnie na gorzkich rozmyślaniach. Podobno między nim i portierem przyszło do tak ostrej sprzeczki, że zawiadowca musiał się wtrącić i nakłonić Dicka, by poszedł do domu.

Dick nie robił nam żadnych wymówek po powrocie z cyrku. Rozumiał, że to nie była nasza wina. Rzekł tylko:

– Ale temu portierowi nie daruję! Muszę się zemścić.

– Zemsta jest czynem nieszlachetnym – powiedziała Dora swoim tonem dobrze wychowanej panienki.

Lecz nawet Ala odpowiedziała jej, że nie można wymagać od tak zmartwionego chłopca, ażeby był przykładny jak w moralnej powiastce dla młodzieży.

Mimo to Dora upierała się przy swoim zdaniu:

– A jednak, zemsta jest rzeczą brzydką!

– Ty mówisz, że zemsta jest rzeczą brzydką i nieszlachetną – powiedział Dick. – A jak określisz postępek tego nikczemnika? Gdybym przynajmniej wiedział, gdzie mieszka…

– Ja wiem, gdzie on mieszka – odezwał się Noel – wiem od dłuższego czasu.

– Więc mów, mów prędzej! – zawołał Dick z dzikim uśmiechem na twarzy.

– Poczekaj, Dicku – wmieszała się Ala – Noel opowie nam wszystko po kolei.

– To było któregoś dnia, gdy poszliśmy na stację. Wyście się ważyli na tej automatycznej wadze, a ja spacerowałem (przecież ważę tak mało, że wcale się nie opłaca, bym się ważył). Widziałem, jak z jakiegoś wagonu wyładowali mnóstwo koszy z drobiem. Między innymi znajdował się brązowy kosz z indykiem wewnątrz. Ten portier, którego Dick nienawidzi, spojrzał na adres i rzekł do drugiego:

– Mów prędzej, Noelu! – krzyknął Dick.

– Nie popędzaj mnie, bo nie powiem nic – obraził się Noel.

Ala musiała załagodzić sprzeczkę.

– Spojrzał na adres i rzekł: „Mała omyłka w adresie, prawda, Bobie! Powinno być plac Abla nr 3” – zwrócił się do kolegi. Tamten spojrzał i rzekł: „Rzeczywiście to samo nazwisko. Ładny indyk, nie ma co mówić. Szkoda tylko, że zły adres”. Gdy przestali się śmiać, spojrzałem na adres. Było tam: „Jakub Jonson14, ulica Greenwich 8”. Domyśliłem się więc, że portier mieszka na placu Abla nr 3, a nosi to samo nazwisko.

– Jakiś ty mądry! – zawołał z zachwytem H. O.

– Mam nadzieję, że nie skrzywdzisz portiera – rzekł Noel z powagą. – Nie poderżniesz mu gardła nożem i nie poślesz zatrutej strzały. Mógłbyś najwyżej zrobić mu kawał.

Gdy Noel wypowiedział słowo „kawał”, twarz Dicka rozjaśniła się dziwnym uśmiechem. Milczał chwilę, a potem rzekł:

– Mam już!

Zrozumieliśmy, co chciał przez to powiedzieć.

– A kto potępia zemstę, musi opuścić ten pokój – zadecydował Dick.

Dora obraziła się i nadąsana zapytała:

– Czy mnie masz na myśli?

– Nie gniewaj się, ale byłoby mi bardzo przykro, gdybyś robiła cokolwiek wbrew woli, a potem miała pretensje do nas.

– Przewiduję, że to się źle skończy. Odchodzę. Ale pamiętajcie, że was ostrzegałam.

I odeszła.

Potem Dick zapytał:

– Czy jest jeszcze ktoś, kto nie chce ze mną współdziałać?

Milczenie.

– A więc – ciągnął Dick – gdy Noel wspomniał o „kawale”, wpadłem na genialny pomysł. Jego imię i nazwisko brzmi Jakub Jonson. Żałował, że nie dostał indyka. Ja mu poślę indyka.

– Indyka! – zawołał Noel zrywając się na równe nogi. – Żywego czy też nieżywego?

– Ani żywego, ani nieżywego – rzekł głębokim głosem Dick.

Noel zadrżał.

– Więc pół żywego. Jakie to okropne!

– Proszę cię, Dicku, nie baw się z nami w ślepą babkę, zdradź nam swe zamiary – powiedziała Ala.

– Dziwię się, że się nie domyślacie, bo ja od razu…

– Nie sztuka domyślić się własnych zamiarów – zauważył Oswald – mów, bracie!

– A więc postaram się o kosz. Zrobię mnóstwo paczek pustych w środku i poślę temu panu. Załączę spis rzeczy, począwszy od indyka, a gdy Jakub Jonson rozpakuje wszystko, wewnątrz nie znajdzie nic!

– Ale musi być coś w tych paczkach, gdyż inaczej będą za lekkie – odezwał się H. O.

– W tych paczkach będzie coś, ale nie to, czego spodziewać się będzie ten pan – zaśmiał się gorzko pokrzywdzony Dick. – Zaczekajcie, zaraz przyniosę kosz.

Poszedł do piwnicy i przyniósł kosz oraz cztery butelki. Napełniliśmy butelki wodą z czarnym, czerwonym i niebieskim atramentem i żółtą farbą.

Potem sporządziliśmy spis rzeczy:

 
Jedna butelka wina czerwonego.
Jedna butelka wina reńskiego.
Jedna butelka rumu.
Jedna butelka likieru.
 

W dalszym ciągu napisaliśmy:

 
Jeden indyk.
Dwa funty serdelków.
Jeden piernik.
Jedno pudełko fig.
Dwa funty migdałów i rodzynków.
Jedno pudełko daktyli.
Dwa funty śmietankowego masła.
 

Potem wzięliśmy się do roboty misternych paczek, które z zewnątrz wyglądały niezmiernie obiecująco. Najtrudniejszym zadaniem było zrobić coś podobnego do indyka. Trzeba było zużyć starą serwetę i uszyć z niej rodzaj worka, który by przypominał tułów ptaka, jeszcze trudniej bylo dorobić mu szyję i nogi. Udało nam się to w zupełności. Daleko łatwiej było zrobić piernik z brązowej plasteliny. Serdelki były z papieru pomalowanego na czerwono. Do pustego, ale prawdziwego pudełka po figach włożyliśmy kamyczki. Daktyle były z gliny. Masło śmietankowe zrobiliśmy z kawałka drzewa. Na samym dnie kosza Dick położył kartkę z tymi słowy:

12marka (daw.) – znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
13Ryszard – imię Dick jest zdrobnieniem od imienia Richard. [przypis edytorski]
14Jakub Jonson – w oryginale ang.: James Johnson. [przypis edytorski]

Other books by this author