Free

Królewska niedola

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Dąbkowa pochyliła się nad łóżkem.

– Jakoż ci jest, synku? Nie boli nic?

– Jużem zdrowy, matusiu… ino mi się jeść chce okrutnie.

– O raju… chleba z masłem ci przyniosę, zaczem33 się kasza zgrzeje.

– Ino mnie pocałujcie pierwej, i odpuście z serca.

– Niech cię Pan Jezus błogosławi. Tyle ci rzekę.

Pobiegła do komory, a synek objął ojca za szyję i przytulił się do niego pieszczotliwie.

– Tatusiu przezłocisty… nad żywot was miłuję!

Waluś zmiatał kaszę, aż mu się uszy trzęsły. Raz wraz poglądal, to na ojca, to na matkę, i uśmiechał się. Prawdziwie mógł powiedzieć, że mu kamień spadł z serca.

Rozdział czwarty. W ojcowskich pieczarach

Kilka dni minęło; gospodarskie zajęcia Walkowego tatusia i jego służba przy księciu Władysławie szły zwykłym trybem: rano robota w polu, w południe pospieszne obiadowanie i tajemna wyprawa do skał z dwojakami. Czterej młodsi bracia Dąbkowie biegali raz wraz do Krakowa i innych miast Małopolski z listami albo ustnymi zleceniami królewskimi. Zaczem nocą zjeżdżali się wezwani do Łokietka rycerze i odbywały się poufne narady. Inni starsi gospodarze, świadomi tajemnicy i niebezpieczeństwa, utrzymywali straż w krużgankach podczas tych zebrań u króla, by się tam nie wkradli zdradliwi Czesi, a zwłaszcza Wrzecisław, o którego zamiarach wiedziano od najstarszego z Dąbków.

Wysłańcy ze wszystkich dzielnic Polski donosili miłościwemu Panu, że rycerstwo gotuje się do walki; po dworach i gródkach kupi się młodzież zdatna do boju, każdy wedle swego zawołania ma się stawić na dane hasło, pod znak najstarszego z rodu. Wszystkie te przygotowania czynią się ostrożnie, jak najmniej widocznie. Zjazdy rycerskie pokrywają się pozorem łowów, zrękowin, wesel, aby tylko uśpić czujność starostów i starszyzny wojskowej czeskiej, dowodzącej załogami po miastach.

Podczas gdy Władysław Łokietek rozpytywał o szczegóły i wydawał rozporządzenia, Dąbek doglądał kaganków, zaświecał smolne trzaski, wtykał je w szpary i łowił chciwym uchem każde słowo. Śpiąca dusza ciemnego, zapracowanego chłopa budziła się do życia. Jak zboże na nowinie, tak bujnie wzrastała w jego sercu miłość ojczyzny.

Pewnego południa, właśnie co powstali wszyscy troje od misy, Waluś pociągnął ojca za rękaw i wybiegł poza chałupę.

– Chciałeś czego, syneczku? – zapytał Dąbek zdziwiony.

– Cośbym wam rzeknął, a nieradbym, żeby się matusia strachali niepotrzebno.

– Możesz gadać śmiele; przyspasabia obiad dla miłościwego pana, nie wyjdzie do nas.

– Tatusiu… widzi mi się, że… źle z nami.

– W jakim sposobie?

– Czeska potwora coś miarkuje.

Ojciec żachnął się.

– Niby że co?

– Ano, spotkałem go wczoraj, pokłoniłem się i czekam, żali mię o co zapyta. Pojrzał spodełba, jak ten wilk, machnął ręką, i poszedł, ani się odezwał.

– Może miał jakie insze myślenie.

– A znowu dziś, inom wybiegł z rana przed wrota, patrzę ku Modlącej Królewnie, moi ludzie… a to co nowego? Ktoś stoi na szczycie. Z takiej dalekości nie mogłem nic rozeznać, więc biegnę w te pędy ku skałom, bo odkądeście mi powiedzieli o tych wielkich rzeczach, wciąż ino się trapię i wszystkim się niepokoję. Łaska boska, że mam oczy bystre, poznałem rycerza ze Żlebu, zanim on mię dojrzał. Rękoma się od jasności zasłonił i rozpatrował się pilno a długo na wsze strony. Tedy pomyślałem, że was muszę prosić, abyście mnie ze sobą brali, ilekroć idziecie do jaskini.

– Chrobaczku najmilejszy, jakoż mię bronił będziesz? – z pobłażliwym uśmiechem rzekł ojciec.

– Do obronym za słaby, to się wie. Ale stać u wejścia i powiadomić was, gdyby się co złego święciło, na to się wam srodze przydam.

– Prawda twoja. Wstydno mi, żem sobie dworował z roztropnego dziecka.

– Ano, to i dziś pójdziemy razem; dobrze, tatusiu?

– Dobrze. Ino ty idź po drugiej stronie rzeki, a dopiero jak w czeluść wlezę, możesz się przybliżyć i dawać pozór.

Dobrze się Waluś domyślał: rycerz Wrzecisław ze Żlebu zaczął go istotnie podejrzywać od kilku dni o chytrość i kłamstwo. Pierwsze, co zwróciło jego uwagę, było owo opowiadanie o niedźwiedzich śladach, którymi go chłopiec postraszył. Zaraz nazajutrz wziął ze sobą kilku zbrojnych ludzi i poszedł z oszczepem na upragnione z dawna łowy. Skierował się prosto w stronę, o której Waluś mówił, przetrząsnął lasy i wzgórza dookoła, nie znalazł nic. Za to wydeptanych ścieżek było kilka, wszystkie zbiegły się w jedną, ta jedna zaś znikała w kolczastych zaroślach i stromych urwiskach. A zapewniał go przecie malec, że ani mowy, by się kto miał ukrywać w tej stronie. Gdzież więc chodzono owymi ścieżkami, kto chodził i do kogo?

Rycerz rozszerzył dalej swoje badania, zapuścił się na drogę ku Krakowu; uderzyło go, że na zakręcie gościńca widniały gęste ślady kopyt końskich, trawa była do cna stratowana, a kora u kilku drzew otarta w pewnej wysokości do żywego. Nietrudno było dorozumieć się, że tu często konie wiązano, że stały one długo, niecierpliwiły się czekaniem i szarpały wiążące je do drzew rzemienie. W tym miejscu więc jeźdźcy jacyś zsiadali z koni i szli ku skałom, bo tak właśnie wskazywały piesze ślady na wydeptanych ścieżkach.

– Straszy mnie niedźwiedziami – pomyślał rycerz – zatem zna tajemnicę, i chce mię obałamucić. A więc właśnie ino tutaj będę szukał.

Czaił się między drzewami, wyłaził na szczyty, podpatrywał, aż i złapał nić prowadzącą do kłębka… dwa razy ujrzał chłopa z dwojakami, zdążającego w zarośla. Nim dobiegł w to miejsce, ślad się urywał i mimo całej swej przebiegłości nie mógł Wrzecisław rozwiązać zagadki. Jednak nie dawał za wygranę. Sprawdziwszy, że ów człowiek niesie jedzenie zawsze w samo południe, brał codziennie o tej porze dziesięciu żołnierzy z grodu i tym kazał czekać na siebie w pobliskim lesie. Sam zaś ukryty za krzaczastą leszczyną czyhał na chłopa tuż przy miejscu, gdzie mu znikał z oczu, jakby w ziemię zapadł.

– Raz go przecie doścignę – tak rozumował – dowiem się, gdzie idzie, a skoro się upewnię o tym, co mi potrzeba, uśmiercę chama, żeby nie miał czasu przestrzec nikogo. Otoczę mym żołnierstwem gniazdo i dostanę skalnego sępa.

Dąbek i Waluś szli z dala jeden od drugiego; nie spotkali po drodze żywej duszy, nic podejrzanego nie wpadło im w oczy.

Ojciec wsunął się w rozpadlinę, syn zasiadł na czatach.

Zaszeleściały gałązki, struchlałym oczom chłopca ukazał się rycerz Wrzecisław. Kopnął go nogą.

– Wstawaj szczenię zatracone… prowadź!

– Dokąd? – spytał Waluś, udając, że nie rozumie, aby zyskać na czasie i opamiętać się.

– Tam gdzie ów chłop z obiadem poszedł.

– Co wasza miłość chce ode mnie? Nijakiego chłopa nie widziałem.

– Prowadź! Jeszcze jedno słowo, a łeb ci mieczem rozpłatam!

– O Jezu… – westchnęło dziecko – miałby sam znaleźć drogę, wolej go poprowadzę. Matko boska, ratuj!

I z bijącym sercem puścił się w ciemny krużganek.

Rycerz Wrzecisław potykał się co chwila, uderzał głową o sterczące górą złomy i sypał tysiące przekleństw, a Walusiowi ani się śniło przestrzec go, że takie niespodzianki jeszcze się kilkanaście razy powtórzą. Wyprzedzał go i przemyśliwał, co robić… jak tatusia ocalić. Ach… i tego króla miłościwego, za którym mówili tatuś, że cały Ojców skoczy w ogień.

Jakaś dobra myśl błysnęła mu w głowie.

– Już niebawem; panie, dogonicie owego człeka, co do zbója idzie.

– Aha, teraz wiesz o nim? Czego łgałeś pierwej?

– Ano, bałem się jego, bałem się was. Chcieliście mnie zabić, to was muszę słuchać, a onemu ucieknę; może się nie dowie, że to ja was powiodłem.

– Uciekniesz… o tak… – mruczał pod nosem rycerz – poślę was obu na tamten świat.

– Tędy, panie, tędy na prawo.

Zawrócił w niewłaściwą odnogę krużganka; Wrzecisław nie uważał, że dziecko, biegnące dotąd przodem, nieznacznie zwalniało kroku.

Tu równo, bezpieczno, ino prosto przedsię – rzekł Waluś i korzystając z głębokiej ciemności, przystanął cichusieńko w rozpadlinie skały.

Wrzecisław stąpał wolniutko, macając przed sobą rękoma… chłopiec skoczył wstecz, i powrócił na główny korytarz, stamtąd na lewo, gdzie już robiło się widniej i czwałem prawie bez tchu dopadł pierwszej jaskini, zwanej Komnatą. Ojca już tam nie było!

A głośne wrzaski i klątwy rycerza, który się prędko połapał i gnał za nim, dolatywały z głębi coraz wyraźniej. Waluś ledwie żywy przebiegł z Komnaty w dalszy krużganek i chwycił ojca za połę, właśnie w chwili, gdy ręką sięgał po linę.

– O rety… tatusiu… skryjcie się do kąta!… Idzie już, idzie…

Jakkolwiek wiedział Wrzecisław, że chłop z dwojakami nie miał broni przy sobie, a przy tym nie spodziewając się napaści, był sam jeden, jak co dnia, przecież w obawie jakiejś zasadzki dobył od razu mieczyka z pochwy i tak wpadł w krużganek o szerokim oknie. Jaskrawy blask słonecznego nieba olśnił go, mrugnął powiekami, przetarł oczy…

Prócz struchlałego dziecka, nie dojrzał nikogo.

– Oszukałeś mnie, psi synu! – krzyknął wściekle. – Teraz ci koniec zrobię!

Waluś skoczył ku oknu, by odwrócić uwagę rycerza od bocznej ściany, gdzie stał ojciec skurczony za kamieniem.

– Nie, nie, nie… Nie zabijajcie panie! Wszystko wam powiem.

– Ino prawdę! Bo cię zesiekę na młóto.

– Prawdę, panie. Jeden raz tego roku byłem w tych jaskiniach, nie dziwota, żem zmylił ścieżkę… zamiast w lewo, powiodłem was na prawo. Kiedym się opatrzył, że źle, wybiegłem szukać drogi; znalazłem ją i zaraz wołałem na was z całej siły. Nie dosłyszeliście chyba?

 

– Gdzież się podział ów człek z dwojakami? – spokojniej przemówił rycerz. – Czy za tym otworem jest jakie zejście ku innym skałom?

– Nie wiem… może to być… – szepnął Waluś i zasłonił oczy rękoma.

Albo rycerz spuści się po linie, trafi do miłościwego pana, i napadłszy go z nienacka, zamorduje, albo rozejrzy się dokoła siebie i zobaczy tatusia. A wtedy… wtedy śmierć jemu, śmierć tatusiowi!

Wrzecisław stanął u otworu i wychylił się trochę.

– Cóż to? Niczem z wieży człek patrzy… głębia niezmierna…

Wyjrzał w lewo, w prawo, spostrzegł linę.

– Aha… takowym sposobem nawiedzają buntowniki swego żebraczego księcia!

Schował miecz w pochwę, przykląkł jednem kolanem na oknie i w sparłszy się jedną ręką o krawędź skały, drugą sięgał po linę.

W tej chwili Dąbek, cicho i szybko jak żbik, skoczył i dużym ciężkim głazem rzucił z całych sił na Czecha…

Ugodzony w plecy zachwiał się, rozkrzyżował ręce, i runął przez otwór na dół z nieludzkim wrzaskiem.

Ojciec i syn stali przez parę sekund w skamieniałem osłupieniu, wsłuchani w ciszę, wśród której doleciał ich głuchy łomot ciała uderzającego o dno przepaści.

Waluś dygotał jak w febrze. Ojciec podszedł ku niemu, wyciągnął rękę, chciał przemówić, nie mógł dobyć głosu.

Chłopiec zasłonił twarz rękoma i nagle trysnęły mu z oczu łzy.

– Rany… tatusiu… cóżeście… – jęknął szczękając zębami.

– Com uczynił? Ubiłem wściekłego psa – odparł Dąbek ponuro. – Idź do domu synku… muszę z obiadem do króla.

– Co? Tam na dół?… tam… gdzie… on?

Ojciec przesunął ręką po czole.

– Onemu już wszystko jedność… a król głodny. Idź; matce nie powiadaj słowa. Zmów trzy pacierze za… umarłych.

Słońce zachodziło czerwono, gdy z gaju brzozowego wracali żołnierze na gród do Skały. Nie doczekali się rycerza Wrzecisława; ale że często bywał w Polanie tuż pod Ojcowem, u krewniaka, a również często jeździł do Krakowa, dorozumieli się, że i dziś tak uczynił.

– Hu… jaki zachód krwawy! – zawołał jeden z łuczników.

– Diabli się żenią – roześmiał się drugi.

– Nie, czarownice jady smażą! – krzyknął trzeci.

– Pustych łbów ino fraszki się trzymają – zgromił wojaków stary wachmistrz. – Tu śmiechu nie ma: człek jakiś w śmiertelnym grzechu żywot zakończył.

—–

I znowu minął tydzień. Waluś uspokoił się po doznanych strasznych wrażeniach; zrozumiał, że tak się stać musiało, a gdyby się stało inaczej, byłby król stracił wolność, a może i życie.

Wieczór zapadał, matka wypoczywała po pracy na przyzbie przed domem; Waluś oglądał swoje skarby, różnokolorowe kamyki i muszelki rzeczne, których miał pełną kobiałeczkę. Z pola wracał ojciec.

– Niech będzie pochwalony.

– Na wieki.

– Ano dziękować panu Jezusowi, już co ludzkie ręce zdolą zrobić, wszystko gotowe. Zorane, zasiane, przywłóczone. Teraz ino prosić boskiej Opatrzności o deszcz, o pogodę, co tam kiedy potrzeba – rzekł Dąbek, ocierając czoło rękawem.

– Pewnoś głodny? – spytała żona – migiem przystroję wieczerzę.

Gdy weszła do izby, ojciec odezwał się półgłosem:

– Waluś, radbym ci uciechę sprawił, boś poczciwe dziecko.

– A co?

– Wezmę cię dziś ze sobą do króla.

Chłopak przytulił się do ojcowego ramienia i szepnął:

– Boję się…

– Czego, synku? Ówten już dawno w ziemi; pomsty szukał nie będzie, bo sam winien swej śmierci. Przecz34 dybał na życie królewskie? Nie trzeba o tym myśleć ani gadać. Jakiem ja miał noce od tego czasu, tego język nie wymówi; a inom się wyspowiadał przed onym księdzem z Płocka, co wczoraj do naszego pana przyjechał, to całą zgryzotę jak ręką odjął. Przyszło uspokojenie, przyjdzie i zapomnienie. No, synku, pójdziemy?

– Skakałbym z uradowania, gdyby nie…

– Cicho Waluś, matka idą.

—–

– Chyć mi się za szyję, a nogami obejmij mnie w pasie. Teraz cię jeszcze przywiążę do się rańtuchem35, bo tak matusia kazali.

Przeżegnali się obaj, Dąbek ujął linę mocno i oparł nogę na pierwszym węźle. Zakołysał się sznur w prawo i w lewo…. ciemnica niezgłębiona wzrokiem otoczyła ich.

– Waluś… pofolguj… ściskasz mi gardło, że tchu złapać nie mogę.

– Kiej mi się zda, że spadam… rety… mój tatusiu złocisty… lecę na dół!…

– Cichaj, brzdącu jeden! Dosyć mam własnego strachu, a ten mi jeszcze dodaje. Cichaj, mów Zdrowaś, to ci raźniej będzie. Ino nie na pytel, powoluśku; mów głośno… a do mnie się nie odzywaj. ………. No, widzisz, już my na ziemi.

– O Jezu… ciemno… – szepnęło dziecko.

– Zaraz zaraz, od czego krzesiwo?

Błysnęła iskierka, spod skalnego występu dobył chłop kaganek i zaświecił. Równocześnie, jakby zawstydzony tym słabym płomykiem, co wkraczał w jego prawa, biały sierp księżyca wysunął się spoza chmur.

Waluś obejrzał się dookoła. Urwiska postrzępane, kilkadziesiąt stóp wysokie, otaczały ciasnem półkolem stromą, gładką jak mur ścianę skalną, i przylegały do niej tak szczelnie, że ani najszczuplejsze dziecko nie byłoby w stanie wydostać się z tej czeluści. Owa lina jedynie była wejściem i wyjściem z kamiennej studni.

– Rety, co za wysoczyzny! A ja myślałem, że znam wszystkie zakątki ojcowskie – zdumiewał się Walek.

– Pójdź, synku; co ci ta o skały, śpieszno mi.

Zaledwie postąpili cztery czy pięć kroków, ukazało się wejście do jakiejś jamy. Było ono tak niskie, że ojciec musiał przyklęknąć, a i Waluś schylił głowę, włażąc do wnętrza. Krótki wąski krużganek prowadził do rozległej pieczary o wysokimi stropie, zdobnym jako i inne jaskinie w wapienne stalaktyty.

Izba ta oświetlona była jasno kilkoma kagankami i smolnymi szczapami, powtykanymi w szczeliny. Na środku, po obu stronach długiego kamiennego stołu, siedzieli mężowie o poważnym, wspaniałym obliczu. Nawet tak mały chłopiec jak Waluś zrozumiał, że nie są to wiejscy ludzie, chociaż odziani byli w sukmany i postoły mieli na nogach. U górnego końca stołu, sam jeden, na szerokim głazie, ów człek tajemniczy w kożuchu i barankowej czapie, upragniony przez całą Polskę przyszły król, książę sieradzki Władysław Łokietek.

Dąbek stanął u wejścia pokornie, zasłaniając sobą synka, lecz bystre oko księcia dostrzegło go natychmiast.

33zaczem (daw.) – potem, następnie. [przypis edytorski]
34przecz (daw.) – po co, dlaczego. [przypis edytorski]
35rańtuch (daw.) – chusta. [przypis edytorski]