Free

Lalka, tom drugi

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

I przypatrując się ruchowi martwych figur po tysiączny raz w życiu powtarzał:

„Marionetki!… Wszystko marionetki!… Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one…”

Kiedy źle kierowany dżokej wywrócił się na tańczących parach, pan Ignacy posmutniał.

„Dopomóc do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi – myślał – ale zrujnować cudze życie umieją tak dobrze, jak gdyby byli ludźmi…”

Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył wydobywającą się spod kontuaru ludzką figurę.

„Złodziej?…” – przeleciało mu przez głowę.

– Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale… ja zaraz przyjdę… – odezwała się figura z oliwkową twarzą i czarnymi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je pośpiesznie i znikła.

Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach zrobiło mu się ciemno.

„Cóż, u diabła, ja się zląkłem? – szepnął. – Wszakże to jest ten… ten Izydor Gutmorgen… tutejszy subiekt… Oczywiście, coś skradł i uciekł… Ale dlaczego ja się zląkłem?…”

Tymczasem pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu, co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.

– Skądeś się pan tu wziął?… czego pan chcesz?… – zapytał go pan Ignacy.

Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę jak winowajca i przebierając palcami po kontuarze, mówił:

– Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?… Niech mnie pan zrewiduje…

– Ale co pan tu robisz? – zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie mógł.

– Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc…

– Po co?

– Bo, widzi pan, panie Rzecki… z panem przychodzi tu do ustawiania ten Kazimierz… Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować, ażeby on czego nie wyniósł… Ale że mnie się trochę niedobrze zrobiło, więc… ja pana bardzo przepraszam…

Rzecki już powstał z siedzenia.

– Ach, wy kundle!… – zawołał w najwyższej pasji. – To wy mnie uważacie za złodzieja?… I za to, że wam darmo pracuję?…

– Przepraszam pana, panie Rzecki – wtrącił z pokorą Gutmorgen – ale… po co pan darmo pracuje?…

– Niechże was milion diabłów porwie!… – krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.

„Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!… I zostaw pamiątkę swemu pryncypałowi” – mruknął.

Pan Ignacy nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal dzieliła tylko sień od sklepu, więc około drugiej usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony głos Gutmorgena, który mówił:

– Panie Rzecki, niech pan otworzy… Ja zaraz wrócę…

Wkrótce jednak wszystko ucichło.

„O, gałgany!… – myślał Rzecki przewracając się na łóżku. – To wy mnie traktujecie jak złodzieja… Poczekajcież!…”

Około dziewiątej z rana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił Gutmorgena, a następnie zaczął kołatać do jego drzwi. Nie odezwał się jednak, a kiedy przyszedł Kazimierz, zapowiedział mu, ażeby nigdy nie puszczał tu Szlangbauma.

„Wyniosę się stąd – mówił – bodaj od Nowego Roku… Żebym miał mieszkać na strychu albo wziąć numer w hotelu… Mnie zrobili złodziejem!… Stach powierzał mi krocie, a ten bestia, lęka się o swoje tandeciarskie towary…”

Przed południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej proponując, ażeby sprowadziła się do Warszawy i zawiązała z nim spółkę; drugi do Lisieckiego zapytując: czyby nie zechciał powrócić i objąć posady w jego sklepie?…

Przez cały czas pisania i odczytywania listów złośliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy.

„Wyobrażam sobie minę Szlangbauma – myślał – kiedy otworzymy mu przed nosem sklep konkurencyjny… he!… he!… he!… On mnie kazał pilnować… Dobrze mi tak, kiedym pozwolił rozpanoszyć się temu filutowi… He! he! he!”

W tej chwili trącił rękawem pióro, które z biurka upadło na podłogę. Rzecki schylił się, ażeby je podnieść, i nagle uczuł dziwny ból w piersiach, jakby kto przebił płuca wąskim nożykiem. Na chwilę zaćmiło mu się w oczach i doznał lekkich mdłości; więc nie podnosząc pióra wstał z fotelu i położył się na szezlongu.

„Będę ostatnim cymbałem – myślał – jeżeli za parę lat Szlangbaum nie wyjdzie na Nalewki… Stary głupiec ze mnie!… troszczyłem się o Bonapartych i o całą Europę, a tymczasem wyrósł mi pod bokiem tandeciarz, który każe mnie pilnować jak złodzieja… No, ale przynajmniej nabrałem doświadczenia; wystarczy mi go na całe życie… Przestaniecie wy mnie teraz nazywać romantykiem i marzycielem…”

Coś jakby zawadzało mu w lewym płucu.

„Astma?… – mruknął. – Muszę ja się na serio wziąć do kuracji. Inaczej za pięć, sześć lat zostałbym kompletnym niedołęgą… Ach, gdybym się był spostrzegł dziesięć lat temu!..”

Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi całe swoje życie, od chwili obecnej aż do dzieciństwa, rozwinięte na kształt panoramy, wzdłuż której on sam płynął, dziwnie spokojnym ruchem… Uderzało go tylko, że każdy miniony obraz zacierał mu się w pamięci tak nieodwołalnie, iż w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie tego, na co patrzył przed chwilą. Oto obiad w Hotelu Europejskim z powodu otwarcia nowego sklepu… Oto stary sklep, a w nim panna Łęcka rozmawia z Mraczewskim… Oto jego pokój z zakratowanym oknem, gdzie przed chwilą wszedł Wokulski, kiedy powrócił z Bułgarii…

„Zaraz… co to ja poprzednio widziałem…” – myślał.

Oto piwnica Hopfera, gdzie poznał się z Wokulskim… A oto pole bitwy, gdzie niebieskawy dym unosi się nad liniami granatowych i białych mundurów… A oto stary Mincel siedzi na fotelu i ciągnie za sznurek wiszącego w oknie kozaka…

„Czy ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko śniło?… Boże miłosierny…” – szepnął.

Teraz zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że podczas gdy jego ojciec rozmawiał z panem Raczkiem o cesarzu Napoleonie, on wymknął się na strych i przez dymnik patrzył na Wisłę w stronę Pragi… Stopniowo jednak obraz przedmieścia zatarł mu się przed oczyma i został tylko dymnik. Z początku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów srebrnej dziesiątki…

Jednocześnie ze wszystkich stron ogarnęła go niepamięć i ciemność, a raczej głęboka czarność, wśród której tylko ów dymnik świecił jak gwiazda o nieustannie zmniejszającym się blasku.

Nareszcie i ta ostatnia gwiazda zgasła…

Może zobaczył ją znowu, ale już nie nad ziemskim horyzontem.

—–

Około drugiej w południe przyszedł służący pana Ignacego, Kazimierz, z koszem talerzy. Hałaśliwie nakrył do stołu, a widząc, że pan nie budzi się, zawołał:

– Proszę pana, obiad wystygnie…

Ponieważ pan Ignacy nie ruszył się i tym razem, więc Kazimierz zbliżył się do szezlonga i rzekł:

– Proszę pana…

Nagle cofnął się, wybiegł do sieni i zaczął pukać do tylnych drzwi sklepu, w którym jeszcze był Szlangbaum i jeden z jego subiektów.

Szlangbaum otworzył drzwi.

– Czego chcesz?… – szorstko zapytał służącego.

– Proszę pana… naszemu panu coś się stało…

Szlangbaum ostrożnie wszedł do pokoju, spojrzał na szezlong i również cofnął się…

– Biegnij po doktora Szumana!… – zawołał. – Ja tu nie chcę wchodzić…

W tej samej porze u doktora był Ochocki i opowiadał mu, że wczoraj z rana powrócił z Petersburga, a w południe odprowadzał na pociąg wiedeński swoją kuzynkę, pannę Izabelę Łęcką, która wyjechała za granicę.

– Wyobraź pan sobie – zakończył – że wstępuje do klasztoru!…

– Panna Izabela?… – zapytał Szuman. – Cóż to, czy ma zamiar nawet Pana Boga kokietować, czy tylko chce po wzruszeniach odpocząć, ażeby pewniejszym krokiem wyjść za mąż?

– Daj jej pan spokój… to dziwna kobieta… – szepnął Ochocki.

– One wszystkie wydają się nam dziwne – odparł zirytowanym głosem doktór – dopóki nie sprawdzimy, że są tylko głupie albo nędzne… O Wokulskim nie słyszałeś pan czego?…

– A właśnie… – odpowiedział. Lecz nagle zatrzymał się i umilkł.

– Cóż, wiesz pan co o nim?… Czy może robisz z tego tajemnicę stanu?… – nalegał doktór.

W tej chwili wpadł Kazimierz wołając:

– Panie doktorze, coś się stało naszemu panu. Prędzej, panie!

Szuman zerwał się, razem z nim Ochocki. Siedli w dorożkę i pędem zajechali przed dom, w którym mieszkał Rzecki.

W bramie zastąpił im drogę Maruszewicz z mocno zafrasowaną miną.

– No, wyobraź pan sobie – zawołał do doktora – taki miałem do niego ważny interes… Chodzi przecież o mój honor… a ten tymczasem umarł sobie!…

Doktór i Ochocki w towarzystwie Maruszewicza weszli do mieszkania Rzeckiego. W pierwszym pokoju był już Szlangbaum, radca Węgrowicz i ajent Szprot.

– Gdyby pił radzika412 – mówił Węgrowicz – dosięgnąłby stu lat… A tak…

Szlangbaum spostrzegłszy Ochockiego schwycił go za rękę i zapytał:

– Pan nieodwołalnie chce odebrać pieniądze w tym tygodniu?…

– Tak.

– Dlaczego tak prędko?…

– Bo wyjeżdżam.

– Na długo?…

– Może na zawsze – odparł szorstko i wszedł za doktorem do pokoju, gdzie leżały zwłoki.

Za nim na palcach weszli inni.

– Straszna rzecz! – odezwał się doktór. – Ci giną, wy wyjeżdżacie… Któż tu w końcu zostanie?…

– My!… – odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum.

– Ludzi nie zabraknie… – dorzucił radca Węgrowicz.

– Nie zabraknie… ale tymczasem idźcie panowie stąd!… – krzyknął doktór.

Cała gromada z oznakami oburzenia cofnęła się do przedpokoju. Został tylko Szuman i Ochocki.

– Przypatrz mu się pan… – rzekł doktór wskazując na zwłoki. – Ostatni to romantyk!… Jak oni się wynoszą… Jak oni się wynoszą…

 

Szarpał wąsy i odwrócił się do okna.

Ochocki ujął zimną już rękę Rzeckiego i pochylił się, jakby chcąc mu coś szepnąć do ucha. Nagle w bocznej kieszeni zmarłego spostrzegł wysunięty do połowy list Węgiełka i machinalnie przeczytał nakreślone wielkimi literami wyrazy:

Non omnis moriar…

– Masz rację… – rzekł jakby do siebie.

– Ja mam rację?… – zapytał doktór. – Wiem o tym od dawna.

Ochocki milczał.

Koniec

Uzupełnienie413

Prawie w tej samej chwili, kiedy Rzecki studiował licytację domu Łęckich, w jego własnym mieszkaniu naradzali się dwaj panowie: jednym z nich był Wokulski, drugim moskiewski kupiec Suzin.

Suzin był to niski olbrzym, z potężną głową, potężnymi plecami i jeszcze potężniejszymi rękoma; robił wrażenie ogniotrwałej szafy odzianej w surdut źle skrojony z bardzo cienkiego sukna. Z całej jego figury przeglądała niezmierna siła, a z czerwonej twarzy o nieregularnych rysach tryskało prawie kompromitujące zdrowie. Nosił długie konopiaste włosy, już gęsto przyprószone siwizną, podcięte przy kołnierzu i rozdzielone nad czołem, tudzież wielką brodę, również konopiastą w białe pasy. Na grubych palcach miał kilka pierścieni z ogromnymi brylantami, a na szyi złoty łańcuch, przy którym śmielej można było przyczepić berlinkę414 niż zegarek. Spod brwi, przypominających krzaki jałowcu, wyglądały mu nieduże siwe oczki, iskrzące się sprytem.

Wokulski siedział w fotelu zamyślony, Suzin przeglądał jakieś papiery, pił sodową wodę z koniakiem od gorąca i mówił:

– Twoje prykaszczyki, Stanisławie Piotrowiczu, to same porządne panowie, polska szlachta… Nu, ale gdzie im do naszych!… Ten Żyd, jak jego zwą, Szlajmans?… on wygląda, jakby po tobie miał sklep wziąć. (Przegnaj Żydów, Stanisławie Piotrowiczu! a zresztą jak sobie chcesz…) A ten Klejn, on – nihilist… Mraczewski także nihilist, ale on taki, co za dziewkami lata; a Klejn chudy nihilist, mizerny i już jak co zmaluje – nie daj Boże!…

Znowu czytał papiery, popijał wodę z koniakiem i ciągnął:

– A ja zawsze do swojego, jak ten gubernator rzymski (nie pomnisz?), co to gadał: zawsze taki zburzyć Kartaginę!415… I ja tobie zawsze będę gadał: jedź ze mną dziś na noc do Paryża. Piętnaście tysięcy rubli gwarantuję tobie od zaraz, a jak mnie się uda jedna sprawa – może i pięćdziesiąt… Aj! pan Wokulski, szkoda takich pieniędzy… Ulituj się nade mną i nad sobą i jedź dzisiaj… Po co tu siedzieć? co wysiedzisz?… Ty już zupełnie nie ten, co byłeś; padło tobie na mózgi, i co?… Do Moskwy nie zaglądasz, na listy nie odpowiadasz i takimi pieniędzmi gardzisz!… A już stary Suzin u ciebie gorzej sobaki. Doktorów by zwołał, do Karlsbadu by jechał, ha?…

W tej chwili drzwi ostrożnie uchyliły się i wszedł mizerny Klejn podając Wokulskiemu list w bladoniebieskiej kopercie, z litografowanym pęczkiem niezapominajek. Wokulski szybko chwycił list, pobladł, zarumienił się, rzucił na stół rozerwaną kopertę i począł czytać:

„Wieniec jest prześliczny; odsyłam go panu na powrót i z góry dziękuję w imieniu Rossiego. Niechże pan koniecznie, ale to koniecznie, przyjdzie do nas jutro na obiad, bo jeszcze musimy porozmawiać o tej kwestii.

Życzliwa – Izabela Łęcka”

– Ma czekać na odpowiedź? – spytał cichym głosem Klejn.

– Nie.

Klejn zniknął jak teatralny duch między kulisami, a Wokulski wciąż czytał list, drugi raz, trzeci i czwarty. Suzin odsunął papiery i z najwyższym skupieniem począł mu się przypatrywać swymi małymi oczkami. Potem wziął do rąk bladoniebieską kopertę, obejrzał i znowu zatopił spojrzenie w Wokulskim, nieznacznie uśmiechając się, z odcieniem łagodnej ironii.

Kiedy Wokulski schował list, rozglądając się po pokoju jak człowiek dopiero co zbudzony, Suzin wskazał kopertę i rzekł:

– Rozumie się, od kobiety list… Czort z tymi babami!… nie wejdzie do pokoju, a poznasz, że jest… Nosem poznasz. Raz mnie jeden batiuszka416 mówił, że Adam w raju musiał zjeść zakazany owoc, bo drzewo, na którym on wyrósł, pachniało jak kobieta… Czort z tymi babami!… Ale zawsze taki ona tobie musiała coś zadać, Stanisławie Piotrowiczu…

– Kto?

– A ta, co przysłała tę kopertę. Zmieniłeś się tak, żem się zdziwił. Prędko z nią kończ, bo popadniesz w jakie nieszczęście…

– Gdybyż to można skończyć… – westchnął Wokulski.

Suzin zaśmiał się.

– Ach, ty gołąbku!… Co nie można?… Wszystko można… Ja był raz na jednej operze417, jakiego to Niemca (już pozwól, a Niemcy mają rozum!), gdzie sam diabeł nie wynalazł na kobietę lepszego sposobu jak brylanty… Zaniósł jej brylantów (może być na dziesięć, może być na piętnaście tysięcy rubli), nu i wszystko dobrze…

– Co wygadujesz, Suzin!… – szepnął Wokulski, opierając głowę na ręku.

– Ach, ty pan! ach, ty bezmozgi szlachcic polski! – śmiał się Suzin. – Ot, co was gubi wszystkich Polaków, u was na wszystko: i na handel, i na politykę, i na kobiety, u was na wszystko – serce i serce… I to jest wasze głupstwo. Na wszystko ty miej kieszeń, a serce tylko dla siebie, ażeby radować się z tego, co kupisz za pieniądze. Osobliwie kobieta jest taki twór, że już u niej za serce nie wytargujesz nic, jak od Żyda za pacierze… Bo ona sobie z serca twojego zrobi umeblowanie, a przyjdzie inny bez serca, i z nim będzie kochać się, całować w twoich oczach… Ty mnie do niej poszlij, Stanisławie Piotrowiczu, a jej powiem krótkie słowo: „Ot, madamka – ty zadała co to panu szlachcicu Wokulskiemu, a wzięła jemu rozum. Oddaj jego rozum, a ja tobie dam – tuzin tuzinów katarzynek… Może mało?… Dam dwa razy tyle, i szabasz!…”

Wokulski wyglądał tak okropnie, że Suzin przerwał, a potem zmienił temat rozmowy.

– A ty wiesz – ciągnął – co mnie przed wyjazdem mówiła Maria Siergiejewna o swojej córce?… „Ot – mówiła – głupia Luboczka! wciąż tęskni i tęskni za tym padlecem Wokulskim. Ja jej tłomaczę: ty i nie myśl o panu Wokulskim. Pan Wokulski siedzi sobie w Warszawie i gra na fortepiano: Jeszcze Polska nie zginęła!… a o takiej głupiej dziewczynie i nie pomyśli… A Luboczka nic, jak kamień…” I jeszcze mówi Maria Siergiejewna: „Czort mnie do ich parszywej Polski, niechaj ona i nie zginęła, ale mnie dziecka żal…”

No, pomyśl tylko, Stanisławie Piotrowiczu: dziewczyna jak malina, Smolny Instytut418 skończyła, wzięła medal, trzy miliony rubli położy tobie od razu na stół, i tańcuje, i maluje, i jeden pułkownik gwardyjski starał się o nią… Żeń się z nią, a będziesz miał pieniądze na trzy tutejsze madamy, byle Bóg dał zdrowie, bo kobiety nie takich Samsonów419 zjadły…

Drzwi pokoju otworzyły się po raz drugi.

– Pan Łęcki prosi pana – rzekł Klejn, ukazując jeden mankiet i wierzch głowy.

Wokulski drgnął, Suzin ciężko podniósł się z kanapy.

– No, Stanisławie Piotrowiczu, to i ja już pójdę przespać się. Rzuć wszystko, radzę tobie i jedź ze mną dziś do Paryża; a nie dziś, to jutro albo pojutrze. Ja jeszcze wstąpię do Berlina popatrzyć na Bismarcka, a ty przyjeżdżaj…

Ucałowali się i Suzin wyszedł kiwając głową.

– Gdzie jest pan Łęcki? – spytał Wokulski Klejna.

– W gabinecie.

– Idę natychmiast.

Klejn wyszedł, Wokulski szybko zebrał papiery ze stołu i również opuścił mieszkanie pana Ignacego.

412radzik – gatunek piwa jasnego. [przypis redakcyjny]
413Początek rozdziału Pierwsze ostrzeżenie, skreślony przez cenzurę carską z wydania książkowego Lalki. Fragmentu tego nie włączono do tekstu, gdyż w scenie zastępczej Prus wprowadził szereg nowych szczegółów, które później w toku powieści odgrywają pewną rolę. [przypis redakcyjny]
414berlinka – statek. [przypis edytorski]
415zawsze taki zburzyć Kartaginę! – aluzja do Katona Starszego (232–148 p.n.e.), który każde ze swoich przemówień w senacie rzymskim kończył zdaniem: „Poza tym sądzę, że należy zburzyć Kartaginę.” [przypis redakcyjny]
416batiuszka (ros.) – ojczulek (o popie). [przypis redakcyjny]
417na jednej operze – mowa o Fauście (1859) kompozytora francuskiego Charlesa Gounoda (libretto oparte oczywiście na dramacie Goethego). [przypis redakcyjny]
418Smolny Instytut – słynna pensja w Petersburgu dla dziewcząt z rodzin szlacheckich. [przypis redakcyjny]
419Samson – bohater biblijny o niezwykłej sile, zwyciężony przez nieprzyjaciół na skutek zdrady swej żony Dalili. [przypis redakcyjny]

Other books by this author