Free

Emancypantki

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

10. Dom przyjaciół

Od chwili pożegnania pani Korkowiczowej Madzia prawie nie rozumiała, co się z nią dzieje.

Pan Solski sprowadził ją ze schodów, pomógł wejść do eleganckiej karety (nie tej, która przyjeżdżała po nią zwykle); obok Madzi usadowił siostrę, sam usiadł naprzeciw pań i kareta ruszyła skrzypiąc po śniegu, który grubą warstwą bielił się na ulicach i dachach.

Madzia w milczeniu spoglądała na Adę i pana Stefana. Czuła, że wypada przemówić do nich, lecz brakło jej wyrazów, nawet wątku myśli. Nigdy nie wyobrażała sobie tak dziwnego położenia: była faktycznie porwaną, jakkolwiek nie gwałtem, ale też i nie z jej wolą i wiedzą.

Kareta stanęła przed domem Solskich. Pan Stefan wysadził swoje towarzyszki i znowu wziąwszy Madzię pod rękę skręcił z nią do prawej oficyny. Spostrzegłszy, że nie wchodzą do głównej sieni, Madzia zawahała się; ale Solski nie dał jej czasu do namysłu i stanowczo, choć delikatnie, pociągnął na górę.

„Okropny człowiek” – pomyślała Madzia nie śmiąc stawiać oporu.

Na pierwszym piętrze oczekiwała na nich młoda, nieładna panna służąca, wcale nie gorzej ubrana od Madzi.

– Anusiu, oto twoja pani – rzekł do niej Solski wskazując na Madzię.

– Postaram się, ażeby pani była ze mnie kontenta – odpowiedziała pokojówka odznaczająca się brakiem wdzięków i poważnym wyrazem twarzy.

Mimochodem na jej widok Madzia zrobiła w duchu uwagę, że w domu Solskich wszyscy służący mężczyźni byli piękni, a wszystkie kobiety brzydkie.

Teraz Solski zatrzymał się przy otwartych drzwiach, Madzi zaś Ada podała rękę.

– Wejdź z nami, Stefek – rzekła siostra. – Madzia dziś wyjątkowo pozwala ci… Twoje mieszkanie, Madziu – mówiła wzruszonym głosem. – Widzisz… salonik… To pokój do pracy, a to sypialnia, która może łączyć się z moją, jeżeli zechcesz.

Pokoje były duże, widne, wesołe, gabinet miał balkon wychodzący na ogród obecnie zasypany śniegiem.

Pozwoliwszy rozebrać się pokojówce Madzia stała na środku saloniku bez ruchu. Zdumiona patrzyła na wielkie lustra w złoconych ramach, na adamaszkowe krzesła i fotele, na niebieskim tle ozdobione haftowanymi pasami, na ogromne wazony świeżych kwiatów…

– Więc ja już nie jestem u państwa Korkowiczów?… – cicho spytała Ady.

– Już nie – kochanko… na twoje i nasze szczęście – odpowiedziała panna Solska okrywając ją pocałunkami. – Rzeczy przywiozą dziś wieczór…

– Więc czymże ja teraz jestem?…

– Naszą przyjaciółką… naszym drogim gościem – mówiła Ada. – Pozwól mi – mówiła dalej – wynagrodzić ci choć cząstkę tych przykrości, jakie miałaś z naszego powodu…

– Ja?…

– No, tylko nie ukrywaj!… Dziś całe miasto wie, że pani Korkowiczowa kazała ci podawać obiad dopiero po swoim mężu, że ulokowała cię w jakiejś komórce i nawet nie pozwalała ci być litościwą. A wszystko z tego powodu, że nie umiałaś ściągnąć nas do jej salonów…

– Do pałaców sterczących dumnie!… – deklamował pan Stefan.

– Tylko nie wypieraj się – pochwyciła Ada obejmując Madzię i siadając z nią na kozetce. – Ja, wyznaję, jestem tak niedołężna, że oprócz łez (ale z gniewu!) nie umiem znaleźć rady, i już byłam zdecydowana na projekt panny Malinowskiej, która chciała cię wziąć do siebie. Ale Stefek, powiadam ci, zakipiał… No i widzisz, co się stało!… Mnie porwał na wizytę do pani Korkowiczowej, a ciebie wydarł stamtąd w imię zupełnie słusznej zasady, że nie możemy pozwolić na krzywdę wnuczki Strusiów, z których krwi pochodzimy sami.

Madzia rozpłakała się. Solski rzucił się do niej zmieszany.

– Panno Magdaleno – rzekł biorąc ją za rękę – przysięgam, że nie chciałem zmartwić pani… Ale powiedz sama: czy mogłem obojętnie słuchać o wybrykach pani Korkowiczowej i patrzeć na fontanny łez mojej siostry?… Przecież ona zmizerniała w ciągu kilku dni, rozpaczając…

– Magduś… – szeptała Ada tuląc się do Madzi – przebacz mi mój egoizm… Ja taka samotna… mnie tak smutno… Już od dawna chciałam cię błagać, ażebyś zamieszkała u mnie, lecz znając twoją drażliwość nie śmiałam… No, ale twoja dobroć wobec pani Korkowiczowej nawet mnie uzuchwaliła. Ty nie gniewasz się, Magduś, prawda?… Przypomnij sobie, jak nam było pod jednym dachem… Czyliż nie warto choćby na kilka miesięcy odnowić takich wspomnień?…

– Ale ja będę dawać lekcje u panny Malinowskiej… – rzekła nagle Madzia spostrzegłszy, że jej przyjaciółka jest zmartwiona i zakłopotana.

– Rób, co chcesz, kochanko…

– I… potem przeniosę się do panny Malinowskiej na stałą… Bo widzisz – usprawiedliwiała się Madzia – ja przecież muszę obeznać się z administracją pensji, bo… widzisz, ja muszę od wakacyj otworzyć szkółkę w Iksinowie…

– Czy koniecznie w Iksinowie? – przerwała Ada. – Przecież tam, jak sama mówiłaś, nie było uczniów ani uczennic.

– Więc gdzież, moja droga?… Tam, choćby nie opłacił mi się pierwszy rok, znajdę pomoc w domu, a później… jakoś pójdzie.

– Moja kochana – rzekła Ada dając znak bratu – jeżeli szkoła koniecznie potrzebna ci do szczęścia, to my będziemy mieli szkołę przy cukrowni… Możesz ją wziąć, skoro się otworzy, nie narażając się na wydatki i ryzyko.

– Ależ bardzo panią prosimy – wtrącił Solski – a ja specjalnie błagam, ażebyś nie opuszczała siostry… Co najmniej do czasu, w którym ukończę ważniejsze interesa… Ada naprawdę jest osamotniona i łaskę wyświadczy nam pani pozwalając choć raz na dzień spojrzeć na siebie i zamienić parę słów.

– Psujecie mnie państwo… – szepnęła Madzia kryjąc twarz na ramieniu Ady.

– Więc nie gniewasz się?… Zgadzasz się, złota, kochana!… – rzekła Ada.

– Błogosławiona!… – zawołał śmiejąc się Solski i przyklęknąwszy ucałował rękę Madzi. – Teraz cały świat nie odbierze nam pani…

Kiedy Solscy przeszli do swoich pokojów zostawiając Madzię samą, pan Stefan zatarł ręce i rzekł z zapałem do siostry:

– Ach, cóż to za oryginalna kobieta!… Czy ty pojmujesz, Ada?… Zawsze gotowa do poświęcenia się… cierpi bez skargi i… wiesz co?… Ona może nawet nie wie o tym, że jest prześliczna… Takie robi wrażenie… Cóż to za prostota, naturalność…

Chodził szybko po pokoju i zacierał ręce, a małe oczki rzucały iskry.

– Podobała ci się? – zapytała siostra.

– Oszalałbym dla niej, gdyby… Gdyby była taką, jak się wydaje.

– Za to ci ręczę – rzekła Ada kładąc mu rękę na ramieniu i patrząc w oczy.

– Za nikogo nie ręcz – odparł tym samym tonem i z tym samym ruchem. Następnie pocałowawszy ją w czoło dodał z westchnieniem:

– Nasze szczęście, że wobec rozmaitych rozczarowań my przynajmniej możemy liczyć na siebie.

– Znowu Helena?… – zapytała siostra.

– Wszystko jedno – odparł, a potem dodał: – Widzisz, Helena, o ile znam kobiety, nie gorsza od innych; a ma pieprzyk!… Ale gdyby istniały takie kobiety, jaką ty jesteś i jaką wydaje się być Magdalena… Ach, Ada, mówię ci, świat byłby lepszy i – nam byłoby lepiej na nim.

– Ręczę ci… ręczę, że Madzia jest taką.

– Bodajbyś miała słuszność… Ale na wszelki wypadek już nie ręcz za nikim… Zresztą mądrość życia polega na tym, ażeby brać ludzi, jakimi są: podstępnymi bydlętami, bez których nie możemy się obejść.

– Gdybyś znalazł taką żonę jak Madzia! – rzekła siostra.

– Może bym się znudził nią?… – odparł z uśmiechem Solski. – Ja przecież także jestem dzieckiem czasu, które lubi nowość…

Pożegnał siostrę i przez długi szereg pokojów przeszedł do swego gabinetu.

Był to pokój o dwu oknach, obity ciemnym adamaszkiem, zastawiony szafami i stołami pełnymi książek i papierów. Meble były dębowe, obite skórą. Pod jednym z okien stało biurko zaopatrzone w guziki do dzwonków elektrycznych; za biurkiem na ścianie wisiał plan przyszłej cukrowni i jej zabudowań.

Solski usiadł przy biurku zasypanym szkicami i raportami – i ziewnął.

„Jest fakt – myślał – że inna na jej miejscu już od kilku lat wyzyskiwałaby Adę, a ona nie robiła tego… Może przez naiwność?…”.

Solski dotknął jednego z guzików na biurku. Drzwi od przedpokoju cicho otworzyły się i wszedł lokaj z miną, jeżeli nie zaspanego, to przynajmniej zmęczonego człowieka.

– Był, proszę jaśnie pana, ten z cegielni, był Niemiec i był adwokat. Położyłem bilety na stole.

Solski od razu zauważył bilety we właściwym miejscu, ale nie chciało mu się odczytywać ich.

– Listy odesłałeś?

– Odesłałem, proszę jaśnie pana.

– Do mnie korespondencji nie było?

– Nie było, proszę jaśnie pana.

– To dziwne!… – mruknął Solski i jednocześnie pomyślał, że wszystkie te jego listy i cudze listy, i wszystkie wizyty techników, ceglarzy i adwokatów nic a nic go nie obchodzą…

– Możesz odejść – rzekł głośno.

„Może dopiero teraz zacznie panna Magdalena korzystać z usług Ady, chociaż… Kto jej bronił zamiast do Korkowiczów od razu sprowadzić się do nas?… Więc ma ambicję. A jeżeli tam znosiła impertynencje tylko przez przywiązanie do dziewcząt, więc ma zdolność przywiązywania się…”.

Patrzył na sufit i zobaczył cień Madzi w popielatej sukience, z półotwartymi ustami i nieopisanym zdumieniem w oczach na widok nowego mieszkania.

„Jak ona się kapitalnie dziwiła!… – myślał. – Kto tak dziwić się umie, musi być szczerym…

Zresztą – dodał po chwili – zobaczymy, jak postąpi z Korkowiczami. Panna Helena w podobnym wypadku zdobyłaby się na śmiertelną pogardę… No, także nie byle kto potrafi gardzić… Pyszna lwica… a jak ona się rozwinęła w towarzystwie!… Brak jej tylko pieniędzy i nazwiska, ażeby zabłyszczeć w Europie. Milion niesłychanie potęguje wdzięki kobiet…”.

Tymczasem Madzia, kiedy Solscy opuścili ją, naprzód – schwyciła się rękoma za głowę, a potem zaczęła oglądać swój apartament ze wzrastającą ciekawością.

„Pokój do pracy – myślała – co za biureczko… jakie książki… Szekspir, Dante, Chateaubriand?… Sypialnia… nie wiem, czy potrafię spać na tak ogromnym łóżku?…”.

Był i bujający się fotel (jak w gabinecie pani Korkowiczowej) naprzeciw kominka. Madzia usiadła, zakołysała się parę razy, co jej wcale nie wydało się przyjemnym, i znowu zaczęła rozmyślać.

 

„Jeżeli tutaj nie zwariuję, to już nie wiem, co zrobię! Jestem jak chłop, którego przemieniono na księcia… Ja bym jednak nie śmiała przerzucać ludźmi: z pokoju guwernantki do salonu wielkiej damy – ale panom to uchodzi… Nawet nie wiem, czy wypada mi od nich przyjąć szkołę przy fabryce?… Zresztą, może się jeszcze zmienić kaprys… Ach, mają pieniądze i sami nie wiedzą, co z nimi robić!…”.

Madzię ogarniał coraz większy niepokój. Nie mogła wyobrazić sobie, że jej stosunki z Korkowiczami już są zerwane, a bała się myśleć: co o niej powiedzą? Wzięto ją jak obraz, jak sprzęt i przewieziono do innego mieszkania… Piękna rola!…

Wnet jednak przypomniała sobie niekłamane objawy życzliwości ze strony Solskich. Obrazili się za nią na państwa Korkowiczów i odebrali ją, zupełnie jak gdyby była ich siostrą… Takich rzeczy niepodobna nie ocenić i Madzia oceniła je.

„Boże… Boże – szepnęła – jaka ja jestem niewdzięcznica!… Przecież oni zrobili mi łaskę…”.

„A może właśnie tu dopiero zaczną się moje obowiązki?… – myślała. – Ada nie jest szczęśliwa i może mnie Bóg przysłał…”.

„Akurat!… – szepnęła. – Miałby się też Pan Bóg kim posługiwać…

A jeżeli?… A może uda mi się namówić Helenę, ażeby wyszła za Solskiego… Przecież to było największe pragnienie jej matki, której tyle zawdzięczam… Nawet, że tu dziś jestem… To pewna, że nie jestem tu przez siebie ani dla siebie…”.

Wejście Ady przerwało rozmyślania.

Około szóstej podano obiad w ogromnym pokoju jadalnym i w asystencji dwu służących, ale przy małym stole, na którym były cztery nakrycia.

W chwili gdy Madzia miała zapytać się: kto będzie czwartym biesiadnikiem, niewidzialna ręka szeroko otworzyła drzwi, przez które majestatycznie weszła ciotka Solskich, pani Gabriela. Była to osoba wysoka, szczupła i chorowita, ale ubrana z elegancką prostotą. Ledwie raczyła spojrzeć na zmieszaną Madzię, którą jej przedstawiła Ada, i usiadłszy na swym miejscu kazała podawać obiad.

– Jakże ciocia spała dziś? – spytał Solski.

– Jak zwykle nie zmrużyłam oka.

– A nerwy?

– Czy możesz o to pytać?… Od śmierci waszej matki nie opuszcza mnie bezsenność i niepokój.

Następnie po raz setny w życiu i wśród głębokich westchnień (które jednak nie odstraszały jej apetytu) ciotka Gabriela zaczęła upominać Solskich, ażeby nie usuwali się od towarzystwa.

– Dziczejecie – mówiła – odwykacie od widoku ludzi narażając się przy tym na opowiadanie dziwnych historii…

– Pasjami to lubię – wtrącił Solski.

– Wczoraj na przykład zaręczono mi u Władysławów, że Stefan ma zostać dyrektorem swojej własnej cukrowni… Dlaczegóż – odpowiedziałam – nie awansujecie go od razu na rządcę domu albo stangreta?…

– Mówiono cioci prawdę – rzekł Solski – bo już kieruję przygotowaniem planów do cukrowni…

– Ależ, na Boga! – zawołała ciotka Gabriela spoglądając w sufit. Następnie zapytała Ady, czy „tej panience” nie zrobi różnicy rozmowa po francusku, ze względu bowiem na służbę nie można wszystkiego wypowiadać po polsku. Odebrawszy zaś potwierdzającą odpowiedź zaczęła prawić:

Że tryb życia, jaki Solscy obecnie prowadzą, w najwyższym stopniu dziwi całe towarzystwo. Że stosunki Stefana z panną Norską (której brat jest zresztą nieźle widziany w towarzystwie), że stosunki te są powodem dwuznacznych uśmiechów. I że Stefan powinien by się ożenić, choćby ze względu na swoją siostrę. Ożenić się zaś może tym łatwiej, że w towarzystwie jest kilka dobrych partyj, na które Stefan może liczyć, że będzie mile przyjęty, pomimo swojej oryginalności, a nawet z powodu tej oryginalności.

– Stefan – kończyła ciocia Gabriela – ma opinię bałamuta, co w oczach kobiet światowych otacza go urokiem.

– A czy te panie, na które rzucam urok, mają pieniądze? – zapytał Solski.

– Nie mówiłabym ci o innych!… – zawołała ciocia Gabriela. Mają nazwiska, wdzięki, pieniądze i mimo to niejednej biedaczce grozi staropanieństwo tylko dlatego, że mężczyznom podoba się umieszczać uczucia poza właściwą sferą.

Obiad kończył się, a przy leguminie służący półgłosem zawiadomił Adę, że przywieziono dla panny Brzeskiej rzeczy i listy. Jeden z pieniędzmi był od pani Korkowiczowej, drugi od jej dziewczynek.

Przy kawie Ada, za nią pan Stefan i ciocia Gabriela uprosili Madzię, ażeby bez ceremonii przejrzała korespondencję, która może być ważna. Skutkiem tego Madzia zaczęła czytać listy, co chwilę rumieniąc się i blednąc. Solski, który patrzył na nią spod oka, spostrzegł, że pierś jej faluje coraz szybciej, usta drżą i że Madzia robi duże wysiłki, ażeby się nie rozpłakać.

„Kto w taki sposób – myślał – umie czytać listy od swoich uczennic, nie może być złym… Chyba że popisali jej impertynencje…”.

– I cóż? – zapytała Ada.

– Nic… Choć wiesz, Adziu, że będę musiała tam pójść – odparła Madzia nie podnosząc rzęs, spoza których gwałtem zaczęły się łzy przeciskać.

– Ale nie dziś, kochanko?…

– Kiedy zechcesz, moja złota – rzekła cicho Madzia. Ale już nie mogła pohamować się i wybiegła z pokoju.

Dwaj lokaje dyskretnie odwrócili się do okna, zaś ciocia Gabriela wzruszając ramionami zawołała:

– Wiesz, moja Ado, że mogłaś między tymi pannami znaleźć weselszą towarzyszkę!… Chyba że lubisz nerwowe ataki, a w takim razie ja bez potrzeby ukrywam moje cierpienia…

– Ciotko – odezwał się z niezwykłą powagą Solski – te łzy warte są więcej aniżeli nasze brylanty…

– Zdumiewasz mnie, Stefanie – zdziwiła się ciotka Gabriela. – Ja co dzień wylewam potoki łez…

– Jej, widać, jest bardzo przykro, że rozstała się ze swymi uczennicami – wtrąciła Ada.

– Więc zamiast płakać, niech do nich wróci – rzekła ciotka Gabriela tonem rozstrzygającym wszelkie fizyczne i metafizyczne wątpliwości.

Solski uderzył palcami w krawędź stołu.

– Ach, ciociu, ciociu!… – odparł – ty nawet nie domyślasz się, jaką piękną rzecz widzieliśmy w tej chwili… Sama powiedz, czy płakał kto za tobą, za Adą albo za mną, i jeszcze tak serdecznymi łzami… Nas nigdy nikt nie opłakiwał, choć nikomu nie zrobiliśmy krzywdy. I może dlatego musimy wylewać potoki łez nad urojonymi cierpieniami… Powiedz, Ada: kochał nas kiedy kto, jak panna Brzeska swoje uczennice?…

– Widzisz, a nie wierzyłeś mi… – wtrąciła siostra.

– Święty dzień – mówił wzruszony Solski. – Święty dzień, w którym taka kobieta weszła do naszego domu… Będziemy mieli – dodał z ironią – widowiska wspanialsze od zórz północnych i wschodu słońca na Righi…

– Jestem zbulwersowana! – rzekła ciocia Gabriela składając ręce. – Stefanie, mówisz jak zakochany… Jak wówczas, kiedy wróciłeś z pierwszego spaceru z tą panną… no z panną Norską.

– Eh, co tam panna Norska!… – odparł wzburzony.

– Aa… rozumiem!… Umarł król, król… Możemy wstać od stołu – zakończyła ciotka.

Ponieważ rozmowa toczyła się w języku francuskim, więc lokaje udawali, że nic a nic nie rozumieją. Niemniej od tej pory ktokolwiek ze służących spotkał Madzię, schylał się przed nią do ziemi.

– Nasi państwo – mówił w kuchni jeden z lokajów – zawsze lubią mieć coś nowego na stajni…

– Minie i to… – odparł wiekowy kamerdyner.

– Ale co pieniędzy wykosztuje? – wtrącił kucharz. – Za to, co się wydało dla Norskich, wziąłbym ze trzy takie restauracje jak w Europejskim Hotelu. Żaden wilk nie zje tyle co baba… A czy to warto?… My najlepiej wiemy, panie Józefie…

Kamerdyner potrząsnął siwą głową.

– Pan przynajmniej nie powinieneś narzekać na ten interes – rzekł powoli. – Z jednej Ewy tylu przecie narodziło się ludzi, że wszyscy kucharze mają za co pić do ukamienowanej śmierci…

11. Na nowym stanowisku

W taki sposób osiedliła się Madzia w domu Solskich. Oprócz cioci Gabrieli nie pojmującej, jak można przyjaźnić się z „tymi panienkami”, wszyscy byli jej życzliwi. Ada lubiła ją serdecznie, służba prześcigała się w grzecznościach, a władca tej kolonii, pan Solski, wahał się jak na huśtawce między bałwochwalczym ubóstwieniem Madzi i – nieufnością do ludzkiego rodu w jego żeńskiej połowie.

Madzi jednak w nowych warunkach nie opuszczał niepokój. W nocy na rzeźbionym łóżku nie mogła spać: a ile razy zdrzemnęła się, budziło ją przywidzenie, że ona nie ma dachu na głową, lecz tuła się po ulicach miasta.

Od czwartej rano nie zmrużyła oka, ale gdy około siódmej weszła pokojówka, Madzia udawała, że śpi. Wstyd jej było, że ta dystyngowana panna ma czyścić jej ubogą sukienkę.

Zjadłszy pierwsze śniadanie w pokoju Ady Madzia poszła do Korkowiczów, gdzie przyjęto ją ze zdumieniem i zachwytem. Pani rozszlochała się, panienki od wczoraj płakały, a pan Korkowicz, który przed godziną wrócił ze wsi, uściskawszy Madzię rzekł swoim grubym głosem:

– Wolałbym mieć w pani synowę aniżeli nauczycielkę, bo synowej nikt by mi nie odebrał…

Pani Korkowiczowa westchnęła żałośnie. W ciągu pół doby straciła nadzieję ożenienia swego syna z Adą Solską, a natomiast wiele myślała o innej kwestii.

– Proszę pani – wtrąciła wśród pocałunków – ci Strusie, o których mówili wczoraj państwo Solscy, to musi być rodzina zagranicznego pochodzenia?

– Nie, pani, to polska rodzina.

– Myślałam. Bo ród mego męża także pochodzi z Niemiec, gdzie nazywali się von Propfenberg. I dopiero edykt nantejski zmusił ich…

– Dajże pokój tym bredniom! – oburzył się pan. – Któryś mój dziad musiał być w szynku parobkiem do korkowania butelek i stąd nasze nazwisko…

– Ależ, Piotrusiu, nie zaprzeczaj mi!… Sama byłam nad Renem na pagórku Propfenberg, który, jak objaśnił mnie hrabia Przewracalski, musi być gniazdem naszych przodków… Nawet hrabia Przewracalski radził, ażebyśmy kupili to miejsce i zbudowali…

– Trzeci browar? – wtrącił pan. – Niegłupim!…

– Ależ nie… Ażebyśmy tam wznieśli zameczek.

– Jak Boga kocham – zawołał Korkowicz bijąc się w piersi – czasami zdaje mi się, że mam więcej rozumu od ciebie. A przecież nie chodziłem na pensję i na starość nie uczę się po francusku…

Wszedł do salonu pan Bronisław… Był nieco zmieszany obecnością Madzi, lecz odzyskawszy humor rzucił się na kanapę i zawołał:

– Ten Kazik Norski ma diabelskie szczęście: wygrał od nas wczoraj ze sześćset rubli… Ale za to jego siostra!… Mówię ojcu, palce oblizywać…

– Gdzieżeś ją widział? – niespokojnie zapytała matka.

– Eh! to cała historia – odparł pan Bronisław machając rękoma i pomagając sobie w tej czynności jedną nogą. – Spotkałem ją koło Saskiego Placu… szła z tym swoim amerykańskim ojcem… Stanąłem, mówię mamie, jak bałwan i patrzę, a ona na mnie – łyp oczkiem… Idę za nią, wymijam… ta znowu łyp… Zgłupiałem do reszty, a ona delikatnie odwraca główkę i coś… jakby się uśmiecha… Ukrop mnie oblał… a ona szep, szep do ojca – i skręcają na wystawę sztuk pięknych, a ja za nimi…

Nicem nie widział, tylko ją – prawił pan Bronisław ocierając spotniałą twarz chustką – ale i ona trochę na mnie oczkowała… Potem rozeszliśmy się… Ale że ja mam należność u Kazika, więc zaraz poprosiłem go, ażeby mnie przedstawił swojej siostrze. Obiecał – i dziś albo jutro poznam się z nią… Ale mówię tatce, kiedy o niej wspomnę, łydki mi drętwieją. W Warszawie jest dużo ładnych facetek, ale takiej jeszczem nie widział.

– Słyszałeś?!… – zapytała pani Korkowiczowa, z rozpaczą spoglądając na męża.

– Twój wychowanek – odparł mąż.

Pan Bronisław zerwał się z kanapy.

– Ale rodzony syn tatki i wdał się w tatkę!… – zawołał klepiąc ojca po brzuchu.

– Ho! ho! ho!… – zaśmiał się pan Korkowicz.

Wycałowana i zapraszana przez całą rodzinę Korkowiczów o najczęstsze wizyty Madzia pożegnała ich zdziwiona. Więc nawet i pan Bronisław zaciągnął się na listę wielbicieli Heleny, których już w Warszawie było kilku?… Co na to powie Solski, taki wyłączny i dumny?… W tenże to sposób Helenka stosuje się do przedśmiertnych życzeń matki?…

Od Korkowiczów Madzia poszła do panny Malinowskiej, która powinszowawszy jej porzucenia dotychczasowych obowiązków zapytała: czy nie weźmie na pensji trzech godzin dziennie arytmetyki i jeografii w najniższych klasach?

– Właśnie przyszłam o to prosić… – rzekła uradowana Madzia.

– Czy tak?… Bardzo dobrze robisz zapewniając sobie rezerwę z własnej pracy – odparła panna Malinowska. – Bo względy wielkich panów mniej są pewne aniżeli gusta kobiet… Więc przyjdź jutro o dziewiątej i zaczynaj od razu. A teraz do widzenia, gdyż jestem zajęta.

Pożegnawszy się z panną Malinowską Madzia spotkała oczekującą na schodach pannę Żanetę, która bez wstępu zapytała:

– Cóż to, Madziu, chcesz u nas dawać lekcje?

– A tak – odpowiedziała wesoło – i wyobraź sobie, już mam u was trzy godziny…

 

Panna Żaneta wzruszyła ramionami i rzekła obojętnym tonem:

– No, no… Ja mając takie stanowisko u Solskich nie myślałabym o niczym podobnym…

– Dlaczego?

– Tak sobie.

Pożegnały się chłodno, a rozżalona Madzia mówiła do siebie:

„Czy ona chce, ażebym ja dostała się na łaskawy chleb u Solskich?… Przecież wie, że muszę pracować, a mój pobyt u Ady skończy się za parę miesięcy…”.

Od tej pory życie Madzi w domu Solskich płynęło bardzo systematycznie.

Wstawała o siódmej i ubrawszy się mówiła pacierz. Była to ciężka chwila, często bowiem przychodziło jej na myśl, że Pan Bóg może nie wysłuchać modlitw tak wielkiej jak ona grzesznicy.

Około ósmej przynoszono jej kawę, po wypiciu której ucałowawszy Adę, leżącą w puchach i koronkach, biegała na pensję, skąd wracała o pierwszej lub trzeciej.

Przez jakąś godzinę, wesoła i uśmiechnięta, opowiadała pannie Solskiej o wydarzeniach na pensji, a następnie w swoim pokoju odrabiała lekcje z Zosią, siostrzenicą Dębickiego, który mieszkał w lewej oficynie na dole obok biblioteki.

Pewnego dnia rzekła do Zosi:

– Wiesz, Zochna, pójdziemy jutro na pensję do czwartej klasy… Przecież pensję trzeba skończyć, bo inaczej będzie martwił się wujcio.

Dziewczynka zbladła i zaczęła drżeć.

– Ach, pani – rzekła – ja tak się boję… One mnie będą wyśmiewały… Nawet panna Malinowska mnie nie przyjmie…

– Nie bój się!… Przyjdź do mnie jutro o wpół do dziewiątej, ale – wujciowi nie mów nic…

Jakoż nazajutrz rano prowadziła na pensję Zosię, która była blada ze strachu i miała czerwony nosek z zimna. Madzia jednakże tak wesoło rozmawiała z Zosią i tyle zadawała jej pytań w ciągu drogi, że dziewczynka ani spostrzegła się, kiedy stanęły w korytarzu pensji.

Jedna z pokojówek zdjęła z Zosi krótką salopkę, a Madzia wprowadziła za rękę drżące dziecko do sali czwartej klasy.

– Patrzcie – zawołała do uczennic – przyszła Zosia, którąście tak zapraszały… Kochajcież ją i bądźcie dla niej dobre.

Dziewczynki otoczyły dawną koleżankę i tak życzliwie zaczęły z nią rozmawiać, że Zosię opuścił strach. Dopiero gdy Madzia wyszła z sali, dziewczynka znowu pobladła i zwróciła za nią rozszerzone źrenice.

Madzia z korytarza weszła do klasy i ucałowawszy wylęknioną Zosię, jeszcze raz rzekła do jej towarzyszek:

– Kochajcie ją, bardzo kochajcie… Ona boi się, żebyście jej nie zrobiły jakiej przykrości…

Zosia została w sali. W czasie pauzy o dwunastej przyznała się przed Madzią, że jest jej wesoło w klasie, a wracając o trzeciej do domu powiedziała, że nie rozumie, jak mogła tyle miesięcy wytrzymać bez towarzystwa koleżanek.

Zaniepokojony Dębicki czekał na podwórzu, a zobaczywszy mizerną, lecz uśmiechniętą siostrzeniczkę, pobiegł kilka kroków naprzeciw i zawołał:

– Cóż to… wróciłaś na pensję?…

– I już będzie chodziła aż do ukończenia! – szybko odpowiedziała Madzia.

Dębicki podziękował jej spojrzeniem. Wprowadził zziębniętą Zosię do pokoju i zdejmując z niej wiotką salopkę pytał:

– Cóż, bałaś się?… bardzo ci było przykro?…

– Okropnie!… Ale kiedy panna Magdalena pocałowała mnie, zrobiło mi się tak na sercu!… Wie wujcio, tak mi się zrobiło, że weszłabym do najciemniejszego pokoju…

Tego wieczora Dębicki opowiedział Solskiemu przygodę Zosi: jej przestrach, długą przerwę w naukach i dzisiejszy powrót na pensję dzięki Madzi, która w tajemnicy przed nim wszystko przygotowała.

Solski słuchał wzruszony, biegając po gabinecie. Wreszcie kazał prosić do siebie siostrę.

– Słyszałaś, Ada, o Zosi?… – zapytał.

– Naturalnie. Madzia cały plan ułożyła w moim pokoju.

– My byśmy tego nie umieli zrobić, Ada?…

– Nam by to nawet na myśl nie przyszło – cicho odpowiedziała siostra.

– Anioł w ciele kobiety albo… genialna intrygantka!… – mruknął Solski.

– Ach, proszę cię – wybuchnęła Ada – możesz stosować swój pesymizm do całego świata, tylko nie do Madzi.

Solski wpadł w rozdrażnienie i prostując swoją małą figurkę zawołał:

– Dlaczegóż to, jeżeli łaska?… Czyliż panna Magdalena nie jest kobietą, a w dodatku ładną?… Poeci trafnie nazwali kobietę bluszczem, który aby się rozwinął i zakwitł, musi opasać drzewo i ssać… ssać… ssać!… A im lepiej ssie, im jego podpora jest bliższą śmierci, tym bluszcz bujniej rośnie i piękniej kwitnie…

– Nie wiedziałam, że jesteś zdolny mówić tak o przyjaciółce siostry…

– A panna Helena nie była twoją przyjaciółką? – odparł zasadzając ręce w kieszenie. – Uważałaś ją za istotę nadziemską!… No a dziś do tej niebianki modli się z tuzin pobożnych… na trzy miesiące przed zdjęciem żałoby po matce!… Przyznaj, Ada, że boginie, zanim staną się nieśmiertelnymi posągami, już mają kamienne serca – zakończył całując siostrę.

Pogodzili się prędko; Ada wyszła, a Solski z wyrazem znużenia zabrał się do odczytywania papierów dotyczących jego fabryki.

W początkach lutego, gdy Madzia wcześniej powróciła do pałacu Solskich z pensji, zobaczyła na schodach służbę w ruchu. Pokojówki biegały do góry i na dół z flaszkami i ręcznikami, a młodsi lokaje ustawiwszy się na różnych kondygnacjach pobierali od nich rogatkowe w sposób mniej lub więcej widoczny, któremu towarzyszyły lekkie okrzyki.

Wobec Madzi – pokojówki przybrały powagę infirmerek, a lokaje zaczęli udawać, że to właściwie oni niosą na górę flaszki i ręczniki.

– Co się stało? – zapytała przestraszona Madzia.

– Pani hrabina zachorowała na migrenę – odparł jeden ze służby nisko kłaniając się i usiłując pohamować westchnienie, które rozsadzało mu piersi.

Panią hrabiną nazywano tu ciocię Gabrielę, która mieszkała przy Solskich na drugim piętrze. Dama ta, niezła w gruncie rzeczy, miała sto tysięcy rubli w banku. Narzekając na nudy i samotność, całe dnie spędzała na wizytach, a wieczory w teatrze; do swoich zaś siostrzeńców przychodziła tylko na obiady, aby dowieść im, że jest przez cały świat opuszczona.

Madzia dowiedziawszy się, że Ady i Solskiego nie ma w domu, pobiegła na drugie piętro i weszła do sypialni chorej. Zastała ją na fotelu jęczącą, z przymkniętymi oczyma, obłożoną plastrami i materacykami, które ustawicznie zmieniała panna Edyta, stara dama do towarzystwa, mająca w tej chwili również zawiązaną głowę.

Przy wejściu Madzi chora dama rzekła jękliwym głosem:

– Nareszcie… ukazał się ktoś z dołu!… A ja od godziny umieram… Czarne płatki biegają mi przed oczyma, zęby mam wysadzone, a skronie bolą, jakby kto wiercił rozpalonymi świdrami.

– Ja to samo!… – wtrąciła dama dó towarzystwa.

– Boże, skróć me cierpienia… – jęczała ciotka Gabriela.

– Boże, zachowaj panią!… – szepnęła dama do towarzystwa kładąc jeszcze jeden materacyk na głowę dostojnej chorej.

– Proszę pani – odezwała się Madzia naturalnym głosem – może ja w czym pomogę?…

Chora otworzyła oczy.

– Ach, to pani?… Bardzo jesteś dobra odwiedzając samotną kobietę, ale… cóż ty mi możesz pomóc?

– Ojciec – mówiła Madzia – nauczył mnie jednego sposobu leczenia migreny, który niekiedy udaje się…

Zdjęła ze siebie okrycie i kapelusz i stanąwszy za fotelem chorej zaczęła odrzucać wszystkie ręczniki i materace opasujące jej głowę.

– Co pani robi? – krzyknęła dama do towarzystwa załamując ręce. – Ależ to zabójstwo…

– Pozwól, Edyto… – odezwała się słabym głosem ciocia Gabriela poczuwszy miły chłodek. – Przecież pani jest córką doktora…

W tej chwili Madzia zaczęła delikatnie ściskać i rozcierać rękoma czoło, skronie i kark chorej. Ciocia Gabriela zwróciła uwagę na te ruchy i nagle przemknęło w jej myśli pytanie:

„Skąd ona ma takie ręce?… Aksamit!… Dziwne ręce…”. Madzia wciąż tuliła i rozcierała jej głowę; chora dama z natężoną uwagą odczuwała dotknięcie jej rąk.

„Arystokratyczne ręce!…” – myślała dama przypatrując się jednym okiem długim palcom Madzi i różowym paznokciom.

– Czy uwierzysz, Edyto, że mi lepiej?… – odezwała się głośno.

– Nie do pojęcia!… – odparła dama do towarzystwa.

– Czuję, jakby mi wchodził w głowę ciepły powiew… oczywiście strumień magnetyczny… A ból ustępuje…

W minutę później ciocia Gabriela była już zdrowa.

– Ojciec pani – rzekła na podziękowanie – musi być homeopatą albo uczniem hrabiego Mattei.

– Nie wiem o tym, proszę pani.

– Czy da pani wiarę – zawołała dama do towarzystwa – że mnie jest trochę lepiej na głowę, choć tylko patrzyłam na ruchy pani?… Istotnie czuję jakiś ciepły prąd powietrza w lewej skroni, a drugą stroną ból ucieka… Cudowne lekarstwo!… Pani musiała dowiedzieć się jakiegoś sekretu od pani Arnold…