Free

Emancypantki

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

4. Niepokoje pani Korkowiczowej

W pierwszych dniach października dom pani Korkowiczowej stanowczo był przewrócony do góry nogami. Ona zaś sama czuła się w położeniu rozbitka, który siedząc na wąskiej skale widzi rozhukany ocean i tylko czeka, kiedy go fale pochłoną.

Córki jej, na których edukację tyle wydała pieniędzy, nie tylko przestały być opryskliwymi dla służby, ale jeszcze – weszły w zażyłość z panną służącą, kucharką, nawet z rodziną lokaja. Pani Korkowiczowa nieraz znajdywała obie panienki w garderobie, a przy stole widywała na własne oczy, że Jan uśmiecha się nie tylko do panny Brzeskiej, ale nawet do Linki i Stasi.

„Niechby kiedy zrobił taką minę do nich przy kimś z towarzystwa, a musiałabym umrzeć ze wstydu!…” – myślała pani.

Ale zgromić Jana za poufałość nie miała odwagi. Nie było też racji skarżyć się przed mężem, który od owego pamiętnego obiadu nie tylko nie „smarował maszyn” Janowi, ale nawet przestał mu wymyślać przy Madzi i córkach. Raz pan Korkowicz był zirytowany tak, że zsiniał z gniewu i wywijał ogromnymi pięściami, ale ciosy zamiast na kark Jana padały na stół albo na drzwi.

– Ciebie kiedy, Piotrusiu, apopleksja zabije, jeżeli tak będziesz się krępował!… – rzekła pewnego dnia pani widząc, że jej mąż, zamiast trzasnąć w ucho Jana, który przy kolacji oblał go sosem, uderzył pięścią w udo – samego siebie.

– Dajże mi spokój!… – wybuchnął pan. – Od czasu kiedy wyjeżdżasz do Karlsbadu, nazywałaś mnie ordynarnym; a dziś, kiedy wyeleganciałem, chcesz, żebym się znowu nie krępował… Przewracają ci się projekta w głowie jak w zacierowej kadzi…

– Za to z żoną nie robisz sobie subiekcji – westchnęła pani.

Mąż uniósł się na krześle, ale spojrzawszy na Madzię usiadł, aż podłoga skrzypnęła, i oparł głowę na rękach.

„Co to znaczy?… – pomyślała przerażona dama. – Ależ ta guwernantka naprawdę opanowała mego męża…”.

Pani Korkowiczowej zrobiło się tak źle, że wstała od stołu i wyszła do gabinetu. A gdy córki i nauczycielka wybiegły za nią, rzekła do Madzi lodowatym głosem:

– Niech się pani mną przynajmniej nie zajmuje… Nic mi nie jest…

Madzia cofnęła się, a pani Korkowiczowa zawołała z gniewem do córek:

– Idźcie sobie, idźcie… do waszej nauczycielki!…

– Co mamie jest?… Cóżeśmy winne?… – pytały z płaczem obie dziewczynki widząc irytację matki.

Jak wszyscy ludzie gwałtowni, pani Korkowiczowa prędko ochłonęła i usiadłszy na swym fotelu rzekła spokojniej:

– Linka, Stasia… patrzcie mi prosto w oczy!… Wy już nie kochacie mamy… wy chciałybyście mamę wpędzić do grobu…

Dziewczęta rozszlochały się.

– Co mama mówi?… A kogoż my kochamy?…

– Pannę Brzeską… Ona teraz wszystko znaczy w domu, ja nic…

– Pannę Brzeską kochamy jak przyjaciółkę, a mamę jak mamę… – odparła Linka.

– Chciałybyście, ażebym do grobu wstąpiła, a tatko ożenił się z guwernantką!…

Pomimo łez obficie twarz im zalewających obie dziewczęta zaczęły śmiać się jak szalone.

– A to by dopiero była para… cha!… cha!… cha!… Cóż by na to Bronek powiedział?… – wołała Linka chwytając się za boki.

– Błaźnice jakieś, nie śmiejcie się ze słów mamy, bo słowa mamy święte… Co za Bronek?… Jaki Bronek?

– Przecież Bronek kocha się w pannie Magdalenie i tak się do niej umizga, że wczoraj aż płakała, biedactwo… Cha!… cha!… cha!… Tatko i panna Magdalena… – śmiała się Linka.

Wiadomość o zalotach Bronka do reszty uspokoiła panią Korkowiczowę. Przyciągnąwszy obie córki do siebie, rzekła:

– Co gadacie o jakichś umizgach Bronka?… Panny dobrze wychowane nie powinny o tym nic wiedzieć… Stasia, Linka… patrzcie mi prosto w oczy. Przysięgnijcie, że lepiej kochacie mamę aniżeli pannę Brzeską…

– Ależ, jak mamę kocham, tak sto razy lepiej! – zawołała Linka.

– Sama panna Magdalena ciągle powtarza nam, że powinnyśmy mamę i tatkę kochać nad wszystko w świecie – dodała Stasia.

W ruchliwym sercu pani Korkowiczowej obudził się cień życzliwości dla Madzi.

– Idźcie kończyć kolację – rzekła do córek, dodając w duchu:

„Może i niezłe dziecko z tej Magdaleny, ale cóż to za despotyczny charakter… wszystkich chciałaby zawojować… No, ma takie stosunki!… Żeby już raz ci Solscy przyjechali… Co one znowu plotą o Bronku?… Umizga się do Brzeskiej?… Pierwszy raz słyszę coś podobnego!…”.

Po chwili jednak pani Korkowiczowa przypomniała sobie, że – może i nie pierwszy raz słyszy o czymś podobnym. Ciągłe przesiadywanie pana Bronisława w domu było niewątpliwie skutkiem jej macierzyńskich upomnień, ale mogła oddziaływać na syna i obecność pięknej guwernantki.

– Młody, nie ma się czemu dziwić!… – westchnęła i przyszło jej na myśl, jak pewnego wieczora znalazłszy się przypadkiem we framudze korytarza usłyszała następną rozmowę między synem a guwernantką:

„Panie Bronisławie, proszę, niech mi pan nie zastępuje drogi” – mówiła zirytowana Madzia.

„Bo ja chciałbym panią przekonać, że jestem bardzo życzliwy” – odparł błagalnym tonem pan Bronisław.

„Da pan najlepszy dowód życzliwości nie rozmawiając ze mną, kiedy jestem sama…”.

„Proszę pani, przy ludziach…” – zaczął pan Bronisław, ale nie mógł dokończyć, gdyż Madzi nie było.

– Drażni się z nim! – szepnęła pani Korkowiczowa, a następnie dodała w duchu:

„Chłopak młody, bogaty, no… i przystojny… Bronek jest wcale niczego na mężczyznę, i pannie muszą jego umizgi pochlebiać… Naturalnie powie o nim Solskiej, Solska zwróci uwagę i przez kobiecą zazdrość sama zacznie wabić Bronka do siebie… Boże, jak wszystko doskonale się układa!… A nie mogę zaprzeczyć, że Magdalena dużo mi ułatwi…”.

Przyszła tedy na panią Korkowiczowę epoka czułości dla guwernantki i niezawodnie od tej pory byłoby Madzi jak w niebie, gdyby jej emancypacyjne zachcianki nie napoiły duszy chlebodawczyni nową goryczą.

Od pewnego czasu Linka i Stasia coraz więcej zaniedbywały talentów. Linka rzadziej malowała, potulna Stasia zaczęła kłócić się z nauczycielem muzyki, nawet opowiadać, że pan Stukalski łysieje; obie zaś skracały lekcje: jedna muzyki, druga malarstwa.

Rozumie się, że zatrwożona matka przeprowadziła śledztwo i odkryła rzecz straszną. Panienki czas przeznaczony na edukację estetyczną obracały na uczenie Michasia, ośmioletniego syna lokaja. Stasia uczyła go czytać, a Linka pisać!…

Tego już było za wiele i pani Korkowiczowa postanowiła rozmówić się z nauczycielką.

„Panno Brzeska – miała jej powiedzieć – dom mój nie jest ochroną, a moje córki nie są ochroniarkami…”.

W tym celu zadzwoniła raz, po chwili drugi raz, gdyż Jan ociągał się. Wreszcie stanął we drzwiach.

– Dlaczego Jan nie przychodzi zaraz, kiedy dzwonię? – rzekła pani nastrajając się na ton surowy. – Poproś tu pannę Brzeską…

– Właśnie przyszedł jakiś pan do panny Magdaleny i czeka w sali – odparł lokaj podając bilet.

– Kazimierz Norski… – przeczytała pani. – Aha, daj znać pannie Magdalenie…

Zerwała się i ze swego gabinetu szybko przeszła do sali. Gniew ją opuścił, a natomiast opanowało silne wzruszenie.

„Norski!… – myślała. – Tak, miał przyjechać w początkach października… Może są i Solscy…”.

Nogi pod nią drżały, gdy otworzyła drzwi salonu, ale osłupiała na widok młodego człowieka, który ujrzawszy ją ukłonił się bardzo elegancko.

„Co za rysy… oczy… brwi!…” – pomyślała pani, a głośno rzekła:

– Mam zaszczyt powitać pana Norskiego?… Jestem… u nas właśnie bawi panna Brzeska… a ja jestem wielbicielką świętej pamięci mamy pańskiej… Boże, co za okropny wypadek!… Nie powinnam o nim wspominać, ale moje córki były ukochanymi pensjonarkami świętej pamięci mamy, którą tu wszyscy opłakujemy…

Tak mówiła pani Korkowiczowa kłaniając się i wskazując Norskiemu złocone krzesełko, na którym usiadł bez ceremonii.

„Prześliczny!…” – myślała pani, a ponieważ młody człowiek milczał i spoglądał na drzwi, odezwała się znowu:

– Jakże świętej pamięci mama?… To jest…

– Właśnie jeździłem na jej grób, gdzie chcemy postawić pomnik…

– Powinni państwo zwrócić się do społeczeństwa… – prędko przerwała mu pani. – A w takim razie ja i mój mąż, cały wreszcie nasz dom…

W tej chwili Norski podniósł się ze złoconego krzesełka patrząc ponad głowę uprzejmej gospodyni. Pani Korkowiczowa odwróciła się i zobaczyła bladziutką Madzię, która oparła się ręką o stół.

– Właśnie panna Brzeska… – znowu zaczęła gospodyni.

Ale Norski nie czekając na rekomendację zbliżył się do Madzi i wziąwszy ją za rękę rzekł pięknym aksamitnym głosem:

– Wiemy, że nasza matka z panią przepędziła ostatnie godziny… Chciałem podziękować i jeżeli kiedy będzie można, z ust pani usłyszeć szczegóły…

Madzia patrzyła na cieniutkie, białe sznureczki przyszyte do klap surduta pana Kazimierza i oczy zaszły jej łzami.

– Wszystko kiedy opowiem obojgu państwu – rzekła nie patrząc na pana Kazimierza. – Czy i Helenka wróciła?…

– Przyjedzie z Solskimi za tydzień… dziesięć dni… – odparł Norski nie mogąc oprzeć się zdziwieniu. – Ale jeżeli i ich przywita pani w podobny sposób…

– Obraziłam pana?… – zapytała wylękniona Madzia.

– Czy ja śmiałbym się na panią obrazić… – odparł ożywionym głosem i wziął ją znowu za rękę. – Ale niechże pani osądzi… – dodał zwracając się do pani Korkowiczowej. – Panna Magdalena, Ada Solska, moja siostra i ja byliśmy w domu nieboszczki matki jedną rodziną… Matka jadąc na śmierć przekazała pannie Magdalenie błogosławieństwo dla nas… i dziś, kiedy wracam po pożegnaniu mojej matki, ta jej druga córka przyjmuje mnie jak obcego… Niechże pani powie, czy godzi się tak…

Madzia spuściła głowę nie mogąc powstrzymać łez.

– Jaka pani szczęśliwa!… – rzekł Norski. – Mnie już łzy wyschły…

Przerwał i zmarszczył piękne brwi spostrzegłszy o parę kroków pana Bronisława, który cicho wszedł do salonu i od kilku chwil przypatrywał się to Norskiemu, to Madzi.

 

– Może mnie mama zapozna z tym panem – odezwał się pan Bronisław. – Jestem młody Korkowicz, czyli korkociąg, jak mnie nazywają dawni pańscy przyjaciele…

– Panowie się nie znają?… – rzekła zakłopotana gospodyni. – Mój syn… pan Norski…

– Właściwie to znamy się, a przynajmniej ja znam pana z opowiadań… Dużo się nieraz mówi o pańskich figlach u Stępka… – przerwał matce pan Bronisław wyciągając ogromną rękę do Norskiego.

Obaj młodzi ludzie uścisnęli się: pan Kazimierz z lekceważeniem, pan Bronisław z energią. Można było jednak poznać, że nie czują do siebie sympatii.

Norski posiedział kilka minut, nieco chmurny, krótko odpowiadając na pytania pani Korkowiczowej o Solskich. Wreszcie wstał, pożegnał się i obiecał częściej, jeżeli państwo pozwolą, odwiedzać Madzię.

– Tyle mamy z sobą do mówienia, panno Magdaleno, o mojej matce, że musi mi pani kiedy poświęcić godzinkę sam na sam, jak to kiedyś bywało… – rzekł pan Kazimierz na odchodne.

Gdy zamknęły się za nim drzwi przedpokoju, zmieszana i zamyślona Madzia odezwała się do pani Korkowiczowej:

– Jan mówił mi, że pani chciała się ze mną widzieć?…

– Tak… Chciałam ci podziękować, droga panno Magdaleno, że moje panienki zajęły się Michasiem… Piękna to zaleta miłosierdzie!… – żywo odpowiedziała pani Korkowiczowa kilkakrotnie ucałowawszy Madzię.

Wobec bliskiego przyjazdu Solskich i zażyłości, jaka łączyła guwernantkę z Adą Solską tudzież z Helenką, przyszłą panią Solską, gniew pani Korkowiczowej rozpłynął się. Niech już Madzia robi w jej domu, co chce, niech córki ubierają i uczą wszystkie dzieci z ulicy, byle zawiązać stosunki z Solskimi.

„Bronek nawet nie przeczuwa swego szczęścia!…” – myślała pani promieniejąc radością.

– Ale… ale!… – zawołała do odchodzącej Madzi. – Niechże pani przy sposobności oświadczy panu Norskiemu, ażeby był łaskaw odwiedzać nas jak najczęściej… Nasz dom otwarty dla niego zawsze… Boże! zapomniałam prosić go na obiad… Niech pani, panno Magdaleno, z całą delikatnością zaproponuje mu, ażeby u nas stale jadł obiady… A nawet jeżeli nie ma jeszcze urządzonego mieszkania, niech bez ceremonii sprowadzi się do nas… do przyjazdu państwa Solskich, nawet i dłużej… Zrobi pani to, kochana panno Magdaleno?… Całe życie będę wdzięczną, bo… wspomnienie nieboszczki Latterowej…

– Proszę pani, nawet nie wiem, czy mi wypadałoby mówić o tym z panem Norskim – odparła zakłopotana Madzia.

– Pani nie wypada?… – zdziwiła się dystyngowana dama. – Przecież w domu nieboszczki – on, Solscy i pani tworzyliście jedną rodzinę…

– Pan Kazimierz tak sobie powiedział… – rzekła smutnie Madzia. – Ja u jego matki byłam tylko damą klasową, niczym więcej.

– A wysadzany brylantami zegarek od panny Solskiej?… – badała zaniepokojona pani.

– Ada Solska lubiła mnie trochę, ale i na tym koniec. Cóż innego może łączyć ubogą jak ja dziewczynę z majętną panną?… Ada jest bardzo dobra dla wszystkich.

Po wyjściu Madzi pani Korkowiczowa zwróciła się do syna, który ogryzał paznokcie i, stuknąwszy się palcem w czoło, rzekła:

– Oho… ho!… Czyś ty uważał, jak ona się wykręca od pośredniczenia między nami i Norskim?… Coś w tym jest, nie uważałeś, Bronek?

– Dobrze robi!… – mruknął syn. – Po co ściągać do domu takiego drania.

– Bronek!… – krzyknęła pani uderzając ręką w stół – do grobu wpędzisz matkę, jeżeli będziesz wyrażał się jak cham… jak twój ojciec… Norski potrzebny mi do zawiązania stosunków z Solskimi… Rozumiesz?

Pan Bronisław machnął ręką i odparł ziewając:

– A już mama dobiera sobie pośredników… to Zgierski, to Norski!… Solscy także muszą być dranie, jeżeli się wdają z podobnymi facetami.

Rumieniec wystąpił na twarz pani.

– Słuchaj no – rzekła – jak mi jeszcze powiesz co złego o panu Zgierskim, to cię wyklnę!… Człowiek mądry, mający stosunki, nasz przyjaciel!…

– Przyjaciel, bo wtrynił staremu, diabli wiedzą po co, trzy tysiące rubli na dwanaście od sta… Śmiech powiedzieć, żeby Korkowicz pożyczał na dwanaście procent…

– Bo to jest delikatny prezent… Musimy Zgierskiemu wywdzięczyć się w jakiś sposób za jego serce dla nas… nawet dla ciebie… – odpowiedziała matka.

Przez kilka dni Norski nie pokazywał się w domu państwa Korkowiczów. Natomiast Madzia była z wizytą u Dębickiego i wróciła wzruszona.

Przypatrzywszy się jej oczom noszącym ślady łez, pani Korkowiczowa zapytała niby obojętnie:

– A pan Norski był u profesora Dębickiego?

– Właśnie… – odparła Madzia mocno rumieniąc się. – Mówiliśmy o jego matce… Powiedział mi, że z Ameryki przyjeżdża tu jego ojczym z rodziną.

– Co za ojczym?…

– Drugi mąż pani Latter. Służył w wojsku Stanów Zjednoczonych, a obecnie jest przemysłowcem czy sprzedaje machiny…

Wielomówstwo Madzi nie podobało się pani Korkowiczowej.

„Ta koteczka coś ukrywa!… – myślała pani. Czy ona aby nie intryguje przeciw nam? Panna Brzeska przeciw nam, i to jeszcze w domu Dębickiego, którego siostrzenicę przygarnęła do nauki… O, niewdzięczności ludzka!…”.

Za wiele rozumu miała pani Korkowiczowa, ażeby Madzię posądzić o intrygi. Dla zabezpieczenia się jednak i z tej strony postanowiła wydać duży raut i posłała męża z wizytą do Norskiego.

Gdy pan Korkowicz wrócił sapiąc i szybko rozbierając się ze świątecznego odzienia, pani zapytała z niepokojem:

– Cóż Norski, przyjdzie?…

– Dlaczego nie miałby przyjść?… Każdy przyjdzie tam, gdzie mu dobrze jeść dadzą.

– Ej… Piotruś!… Ty coś uprzedzasz się do Norskiego… A to taki piękny człowiek… i lada dzień zostanie szwagrem Solskiego.

– Ale musi być łobuzina!… – stęknął pan, z trudnością zdejmując ciasny kamasz za pomocą chłopca do butów w formie jelonka.

– Co z tobą gadać – rzekła pani. – Uczciwy jesteś człowiek, ale dyplomatą nie będziesz…

– Phi!… zesłał mi Bóg takiego Metternicha w spódnicy, że na dwa browary wystarczy…

5. Raut z bohaterem

W najbliższą sobotę, jaka przypadała w drugiej połowie października, salony państwa Korkowiczów zajaśniały. Na schodach położono dywany i ustawiono kwiaty, przedpokój zapełnił się służbą, na czele której stał Jan wygolony, w granatowym fraku, czerwonej kamizelce i żółtych spodniach.

– Czysta małpa z wyspy szczęśliwości!… – mruknął patrząc na niego pan Korkowicz.

– Mój drogi, tylko nie powiedz tego głośno, bo ludzie poznają, że masz zły gust i gminne wysłowienia – odrzekła pani.

Około jedenastej wieczorem zebrało się ze sześćdziesiąt osób. Większość stanowiły zamożne rodziny mieszczańskie: piwowarów, kupców, jubilerów, powoźników. Panie poubierane w brylanty i jedwabie zasiadły wzdłuż ścian, aby zacząwszy rozmowę o teatrze zakończyć ją kwestią sług, które co roku są gorsze. Panienki rozbiegły się po kątach szukając towarzystwa literatów i artystów w celu dowiedzenia się najświeższych wiadomości o pozytywizmie, teorii Darwina, ekonomii politycznej i budzącej się podówczas kwestii kobiecej.

Młodzi fabrykanci i kupcy od razu wynieśli się na papierosa, ażeby tam drwić z uczonych panien i poetów, którzy nie mają całych spodni. Wreszcie ojcowie, ludzie tędzy i poważni, źle dopasowani do swoich fraków, potrącający złocone meble, obrzuciwszy posępnym wzrokiem swoje żony i córki przeszli do pokojów karcianych.

– Hrabskie przyjęcie! – rzekł fabrykant powozów do dystylatora. – Bekną kilkaset rubli.

– Albo ich nie stać? – odparł zaczepiony. – Każdy hrabia, kto ma pieniądze. Jakże, siadamy?… Ja z tamtym, a pan z nim…

Rozmieścili się; obok przy innych stołach zasiadły inne grupy i wkrótce – znikli wszyscy w dymie doskonałych cygar. Tylko od czasu do czasu odezwał się kto: pas!… trzy bez atu!… a niechże cię!… kiedy bo pan nie słuchasz licytacji!…

O wpół do dwunastej w salonach i pokojach karcianych zrobił się szmer. Jedni pytali: co się stało?… inni szeptali: już jest!… Mamy i ciocie od niechcenia zwróciły oczy ku drzwiom, nie dlatego, broń Boże, ażeby je ktoś zainteresował, ale – ot tak sobie. Córeczki i siostrzenice jedna po drugiej przerywały rozmowę o pozytywizmie i Darwinie i – spuszczały oczy, co nie przeszkodziło im wszystkiego widzieć. Poeci, literaci, artyści i w ogóle – inteligencja, poczuli się osamotnionymi; młodzi fabrykanci w dalszych apartamentach doznali niepokoju i zaczęli gasić papierosy.

Pani Korkowiczowa oderwawszy męża od kart wbiegła z nim do przedpokoju, gdzie pan Kazimierz Norski zdejmował palto, a pan Zgierski mówił do jednego ze służących:

– Uważasz, kochanku, nasze paltoty miej pod ręką, bo musimy wyjść…

– Jakiż zaszczyt!… jakżeśmy wdzięczni!… – zawołała pani Korkowiczowa i wyciągnęła do Norskiego obie ręce, które natychmiast pochwycił Zgierski zwracając wybuch radości pani domu na własną osobę.

– Co za zaszczyt!… Mężu… Jakże, czy państwo Solscy jeszcze nie przyjechali? – mówiła dama.

– Mają przyjechać w tych dniach – odpowiedział Norski.

Jan w pąsowej kamizelce i żółtych spodniach szeroko otworzywszy drzwi do salonu zawołał:

– Jaśnie wielmożny pan Norski…

– Pan Norski!… – powtórzyła pani Korkowiczowa, rozkosznie zawieszona u ramienia młodego człowieka.

– Szwa… to jest przy… – wtrącił oszołomiony pan Korkowicz.

Pani odwróciła głowę i przeszyła męża tak rozpaczliwym spojrzeniem, iż ten zaprzysiągł sobie milczeć.

– Musiałem palnąć jakieś głupstwo? – szepnął mimo to Korkowicz do Zgierskiego.

– Ach!… – oburzył się Zgierski słodko przymykając oczki.

W sali zrobiło się cicho, później – tu i owdzie zaczęto szeptać:

– Cóż to znowu?…

– Jeszcze nikogo nie prezentowano w taki sposób.

– Myślałby kto, że królewicza sprowadzili…

Lecz szmer umilkł. Norski był tak piękny, że mamy i ciocie przypatrzywszy mu się pohamowały wybuch oburzenia, a córki i siostrzenice były gotowe przebaczyć mu wszystko.

– Piękny jak grzech śmiertelny! – rzekła pełnoletnia emancypantka do osiemnastoletniej turkawki z szafirowymi oczyma.

Turkawka nie odpowiedziała nic, ale serce jej gwałtownie biło.

Po odbyciu szczegółowej prezentacji i wymianie grzeczności z najpoważniejszymi damami Norski nagle przeszedł w kierunku fortepianu. Obecnym zdawało się, że w tej chwili fortepian i grupa siedząca obok niego – rzucają blaski.

– Kto tam siedzi?…

– Linka i Stasia Korkowiczówny.

– A z kim on tak rozmawia?…

– Z guwernantką Korkowiczów.

– Kto ona jest?… Jak się nazywa?…

Kilkuminutowa rozmowa Norskiego wystarczyła do zwrócenia powszechnej uwagi na Madzię, której dotychczas nikt nie spostrzegł. Starsze panie zażądały, aby gospodyni przedstawiła im swoją guwernantkę, a młodsze panienki na wyścigi biegły witać się z Linką i Stasią i przy okazji zaznajomić się z Madzią.

Nawet młodzi fabrykanci ociężałym krokiem poczęli zbliżać się do nauczycielki albo obserwować ją z daleka.

– Pi!… pi!… – szepnął jeden. – Ależ to ładna dziewka…

– A zgrabna… Jak żywe srebro…

– Ponosiłaby…

– Jak kogo!… – mruknął młody dystylator mający opinię siłacza. – Co mówisz Bronek?…

– Eh! daj mi tam spokój… – odparł gniewnie młody Korkowicz.

– Psiakrew!… – westchnął czwarty.

– No, no, no… panowie młodzi, gębę na angielski zatrzask, bo to porządna dziewczyna – wtrącił półgłosem Korkowicz starszy.

– Cóż się tatko tak ujmuje?… – spytał gburowatym tonem pan Bronisław, spod oka patrząc na twórcę swoich dni.

Korzystając z chwili okrąglutki jak piłeczka pan Zgierski potoczył się do gospodyni domu i miłośnie patrząc na nią rzekł słodkim głosem:

– Wspaniały raut, daję słowo!… A ledwie wyciągnąłem Kazia, który gwałtem zabierał mnie do hrabiego Sowizdrzalskiego…

– Jak to, miałby nie przyjść do nas?… – spytała zdumiona pani.

– No, tego nie mówię… owszem… Tylko nie dziw, że rozpieszczony bywalec rwie się do towarzystwa lekkoduchów… Ma być tam książę Gwizdalski, hrabia Rozdzieralski… brylantowa młodzież – objaśniał Zgierski.

– Ale na kolacji panowie zostaniecie u nas – rzekła nieco zirytowana gospodyni.

Zgierski podkręcił ufarbowanego wąsika i pobożnie wzniósł oczy do nieba. Gdy zaś pani Korkowiczowa odeszła, zbliżył się do Madzi i tkliwie uścisnąwszy jej rękę rzekł głosem, w którym drgało uczucie:

– Przypominam się pani… Zgierski. Przyjaciel (tu westchnął) nieboszczki, a (ośmielę się uzurpować sobie ten honor) i – przyjaciel pani…

Madzia była tak wzruszona ogólnym zajęciem się nią, że chcąc choć na chwilę odpocząć wskazała przy sobie krzesło Zgierskiemu.

Zaproszony usiadł i pochyliwszy piękną łysinę, na której malowała się pogoda duszy, zaczął mówić miłym półgłosem:

– Cieszę się, że panią spotykam w tym domu… Od pół roku życzyłem państwu Korkowiczom towarzystwa pani i… z przyjemnością widzę, że projekt mój należy do tych, które się udały. Dawno pani miała wiadomości od panny Heleny?…

 

– O, bardzo dawno.

– Tak! – westchnął Zgierski – nie otrząsnęła się jeszcze biedaczka… Dzieci te, Kazio i Helenka (przy pani zawsze je tak będę nazywał), żywo mnie obchodzą… Dla ustalenia ich przyszłości muszę zbliżyć się do Solskich, a pani mi w tym pomoże. Czy tak?…

– Cóż ja mogę? – szepnęła Madzia.

– Wiele… wszystko!… Jedno słówko rzucone w porę, gdzie należy… jedno napomknięcie mi, o czym należy… Panno Magdaleno – mówił wzruszony – dzieci te, dzieci serdecznej przyjaciółki pani, bardzo mnie obchodzą… Oboje musimy zająć się ich przyszłością… Pani pomaga mnie, ja pani… Jesteśmy sprzymierzeńcy… A teraz – działanie i tajemnica…

Wstał z krzesełka i obrzucił Madzię takim spojrzeniem, jakby w jej ręce złożył przyszłość świata. Potem wymownie uścisnął ją i znikł w tłumie.

Od strony pieca niedźwiedzim krokiem zbliżył się do Madzi pan Bronisław i rzekł:

– Co znowu ten tam pani gitarę zawraca?… Niech mu pani nic nie wierzy…

Z drugiej strony krzesła znalazł się obok Madzi pan Korkowicz ojciec.

– Cóż to – spytał – za tajemnice opowiada pani Zgierski?… Nie radzę mieć z nim sekretów, bo to stary umizgus…

– A co ojcu do tego, kto się umizga?… – odezwał się pan Bronisław i krzywo spojrzał na ojca.

Madzia nie spostrzegła ich starcia myśląc o Zgierskim. Widziała go na pensji pani Latter po jej ucieczce i nieszczególne zrobił na niej wrażenie. Coś niezbyt pochlebnego słyszała o nim, zdaje się, że od gospodyni, panny Marty; dziś znowu obaj Korkowicze mówią o nim z przekąsem…

„Widocznie dobry człowiek – myślała – tylko ma nieprzyjaciół. Rozumie się, że zrobię wszystko dla Helenki i dla pana Kazimierza… Ale co ja mogę!…”.

Była rozrzewniona troskliwością Zgierskiego o dzieci pani Latter i dumna, że ją przyjął na powiernicę.

Pani Korkowiczowa mocno zajmowała się gośćmi: każdy obecny usłyszał od niej jakieś pytanie albo uprzejme słówko; każdego usiłowała zabawić albo obsłużyć. Była więc kolosalnie zajęta, lecz mimo to nie uszło jej uwagi powodzenie Madzi. Przed godziną nieznana, nikomu nie prezentowana, zapomniana w kącie guwernantka stała się nagle środkiem ciężkości rautu. Z nią najdłużej i kilkoma nawrotami rozmawiał bohater wieczoru – pan Norski; ją o coś prosił czy zwierzał się człowiek tak ustosunkowany jak pan Zgierski; dokoła niej krążyły panienki; z nią zapoznawały się damy poważne stanowiskiem i wiekiem; ją z przyzwoitej odległości bombardowali spojrzeniami młodzi panowie.

Nawet zdaje się, a pani Korkowiczowa rzadko myliła się w podobnych wypadkach, pomiędzy jej własnym mężem i jej rodzonym synem wynikła jakaś sprzeczka – z pewnością o Madzię. Toteż nie dziw, że na jasnym czole gospodyni domu utworzyła się zmarszczka wcale nie godząca się z dobrotliwym uśmiechem ust i blaskiem, policzków.

– Zainteresował się pan naszą nauczycielką… Prawda, że ładna?… – spytała pani Korkowiczowa Zgierskiego, który ciągle starał się być w pobliżu niej.

– O, znam ją od dawna – odparł. – Serdeczna przyjaciółka panny Solskiej…

– Miał pan przy niej minę skruszoną – rzekła pani.

– Bo też panna… panna… nauczycielka pani wiele może w tych sferach, w których ja zaledwie jestem… dobrym znajomym. Wiele może!… – dodał znaczącym tonem pan Zgierski.

Serce pani Korkowiczowej przeszyły w tej chwili dwa sztylety: jednym był żal do Madzi, że ciągle odnosi zwycięstwa, drugim – tkliwość, szczera tkliwość dla Madzi, że tak wiele może w pewnych sferach.

„Jeżeli tak wiele może – pomyślała pani – to musi zaznajomić nas z Solskimi… Bo wprawdzie panna Solska jest brzydka, ale Bronek ma zbyt wiele rozumu…”.

Podano kolację, w ciągu której ukazywały się i znikały misy kawioru, sterty ostryg, stosy dzikiej i hodowanej zwierzyny i omal że nie konewki szlachetnych trunków. Korki szampana strzelały tak często, że ogłuszony pan Zgierski zaprzestał słuchać swoich sąsiadek, a oddał się wyłącznemu badaniu treści półmisków i wnętrza butelek.

Około trzeciej wszyscy panowie znaleźli się w doskonałych usposobieniach, przy czym miało miejsce nadzwyczajne zjawisko psychologiczne. Jedni z biesiadników twierdzili, że pan Norski siedzi przy kolacji i że go widzą, drudzy – że tenże pan Norski zniknął przed kolacją. Potem pierwsi zaczęli twierdzić, że Norskiego wcale nie było, a zaś drudzy, iż – jest, ale w innym pokoju. Że zaś zapytany o rozstrzygnięcie sporu, gospodarz z równym przekonaniem godził się na obie opinie, więc w końcu nie było wiadomo, co jest prawdą: czy że Norski nigdy nie istniał na świecie, czyli też, że przy kolacji znajduje się kilku Norskich, którzy naumyślnie tak pokierowali rozmową, ażeby zakłopotać towarzystwo?

I już energiczniejsi panowie półgłosem zaczęli protestować przeciw niewłaściwym żartom, gdy – nowy wypadek skierował uwagę biesiadników w inną stronę.

Oto rozmarzony pan Bronisław ucałował pulchne ramię pełnoletniej emancypantki, która bawiła go traktatem o Szopenhauerze, a gdy ten przygotowawczy manewr został mile przyjęty, pan Bronisław oświadczył, że ją namiętnie kocha.

Przytomne dziewczę natychmiast uroniło łezkę szczęścia, a jej wuj (tęgi przemysłowiec), który znalazł się obok pana Bronisława, zaczął go ściskać i wyznał publicznie, że nie życzy sobie lepszej partii dla siostrzenicy.

Wówczas zdarzył się fakt niezwykły. Młody Korkowicz zerwał się z krzesełka, przetarł oczy, jak człowiek zbudzony ze snu, i bez ogródki wyznał tak pannie, jak jej wujowi, że… on omylił się, ponieważ afekta jego skierowane są do innej osoby, której na próżno upatrywał przy stole.

Szczęściem był to już koniec kolacji, dzięki czemu goście mogli wstać od stołu, a następnie – szybko rozjechać się do domów.

W przykrej chwili Opatrzność do ratowania honoru Korkowiczów powołała Zgierskiego. Roztropny ten człowiek nie tylko nie podniósł się od stołu razem z innymi, ale jeszcze w imię przyzwoitości głośno zaprotestował przeciw opuszczaniu biesiady. Co gorzej, nie tylko nie wyjechał z większością towarzystwa, lecz nawet nie chciał ruszyć się z krzesła. Dopiero ktoś ze służby znalazł jego palto, wsadził go w dorożkę i odwiózł do mieszkania.

Kiedy owionęło go świeże powietrze, pan Zgierski zapomniał o przygodzie młodego Korkowicza, ale przypomniał sobie rozmowę z Madzią.

„Miła, miła dziewczyna – myślał – muszę się i nią zająć. A nade wszystko muszę trafić przez nią do Solskich, bo mi Korkowiczowa urwie głowę, jeżeli ich nie zapoznam…”.

Natychmiast po wyjeździe gości pani Korkowiczowa zajęła się odbieraniem srebra od służby, a pan Korkowicz na pewien czas zamknął się w swoim gabinecie sam na sam z wodą sodową i cytryną. O czym rozmyślał, nie wiadomo, dość, że o piątej rano wezwał do siebie żonę i syna.

Pan Bronisław przedstawiał żałosny obraz, zdolny wzruszyć najmniej tkliwe serce macierzyńskie: miał twarz bladą i nalaną, mętne spojrzenie i rozczochrane włosy. Na jego widok pani Korkowiczowa z trudnością mogła wstrzymać się od łez, ale ojciec nie wyglądał na rozczulonego.

Spostrzegłszy na biurku życiodawcy wodę sodową pan Bronisław niepewną dłonią ujął szklankę i zbliżył ją do syfona. Ale ojciec wyrwał mu szklankę i krzyknął:

– Ręce przy sobie! Nie po to cię zawołałem, ażebyś mi wypijał wodę…

– Piotrusiu – błagalnie odezwała się matka – spojrzyj, jak on wygląda…

– Niech go diabli wezmą – odburknął starszy pan. – A ja jak będę wyglądał przez niego?… Coś ty, słuchaj, zrobił pannie Katarzynie?… Jak śmiałeś pocałować ją w ramię czy gdzie tam?…

– Ma też ojciec o co wyrabiać takie krzyki – odparł apatycznie pan Bronisław. – Pomieszało mi się w głowie, i tyle… Myślałem, że to Magdzia…

– Hę?… – zapytał ojciec podnosząc się z fotelu.

– No, myślał, że to guwernantka… – szybko wtrąciła pani Korkowiczowa.

– Guwernantka?… – powtórzył pan nadstawiając ucho.

– Przecież Bronek ma tyle taktu, że na trzeźwo nie zrobiłby nic podobnego pannie z towarzystwa – mówiła matka mrugając na młodego człowieka. – Jutro ją i jej wuja przeprosi i będzie po wszystkim. Sama wreszcie panna Katarzyna powiedziała mi żegnając się, że uważa to za żart.

– Nie ma o czym gadać!… – odezwał się pan Bronisław. – Ja przecie zaraz z miejsca powiedziałem jej wujowi, żem się omylił… Ja przecie nie pannę Katarzynę…

– Nie pannę Katarzynę chciałeś pocałować w żywe mięso, tylko kogo?… – badał dalej ojciec.

– No, Magdzię… Nie ma o czym gadać!… – odparł pan Bronisław zasłaniając ręką usta w celu ziewnięcia.