Free

Emancypantki

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

52. Walka z cieniem

Pomimo tak niemiłego zdarzenia, jak samobójstwo sekretarza poczty, małżeństwo panny Eufemii z panem Krukowskim było na najlepszej drodze. Bardzo silnym, zaiste, musiał być związek ich dusz, skoro nie zachwiał się pod takim ciosem. Zdawało się nawet, że tkliwe węzły między nimi zacisnęły się jeszcze bardziej dzięki poświęceniu panny Eufemii i energii pana Krukowskiego.

Kiedy owego fatalnego wieczora wpadł do pana Ludwika chłopiec z wiadomością, że Cynadrowski zastrzelił się, pan Ludwik od razu zrozumiał sytuację i zaczął działać.

Przede wszystkim ze wszelkimi względami należnymi ciężko chorej osobie zawiadomił o tym siostrę. Ale eks-paralityczka pomiędzy mnóstwem niespodzianek składających jej repertuar miała jeszcze – nadzwyczajny zasób odwagi.

– Tak?… – rzekła. – Zastrzelił się?… A to oryginał!

– Obawiam się, ażeby ten wypadek nie ściągnął jakich przykrości na pannę Eufemię – nieśmiało odezwał się pan Ludwik.

– Przykrości?… – zawołała chora dama. – A ty od czego jesteś narzeczonym kobiety, dla której odbierają sobie życie?… Iluż to mężczyzn dla mnie chciało odebrać sobie życie, ilu ich już naprawdę nie żyje – a co z tego?… Piękna kobieta jest jak ogień: igrać z nią nie wolno.

– Więc siostrunia nie ma nic przeciw temu, ażebym uspokoił pannę Eufemię?

– Ależ to twój obowiązek! Idź do niej natychmiast, tylko… przyszlij mi tu służących i sam siedź niedługo… Kiedy nadchodzi noc, jestem więcej zdenerwowana.

Załatwiwszy się z siostrą pan Ludwik pobiegł do narzeczonej i rzeczywiście uspokoił ją tak, że sama pani podsędkowa powiedziała mu:

– Zerobiłeś pan cud!… Lękałam się o Femcię, bo ona taka delikatna, a to taki niezwykły wypadek w naszym mieście… Ale pan wszystko zemienił…

Od podsędków pan Ludwik wpadł na chwilę do doktora Brzozowskiego (którego bardzo polubił) i oświadczył mu poufnie, że wyzwie na pojedynek każdego, kto z powodu samobójstwa wspomni imię panny Eufemii. Doktór przyznał mu słuszność dodając, że w podobnych razach opinia publiczna w Iksinowie powinna mieć jakiś hamulec.

Krótko mówiąc – w kilka godzin po wypadku, który mógł znowu na długo, jeżeli nie na zawsze, pogrążyć go w otchłani celibatu, pan Ludwik był pewniejszym małżeństwa aniżeli kiedykolwiek. Narzeczona kochała go nieskończenie, on umiał jej bronić – wszystko szło jak z płatka.

Tylko – noc miał trochę niespokojną. Eks-paralityczka była tak zdenerwowana, że obłożyła się świętościami i kazała spać w swoim pokoju kucharce i dziewczynie. Zaś pan Ludwik często budził się, a gdy zasnął – trapiły go dziwaczne marzenia. Zdawało mu się, że nieboszczyk otwiera drzwi do pokoju i stanąwszy w progu patrzy na pana Ludwika z nienawiścią i gniewem.

Ale pan Krukowski, który okropnie lękał się swojej siostry, mniej bał się niebezpieczeństw rzeczywistych, a najmniej przywidzeń. Więc ażeby raz na zawsze zapewnić sobie sen, poszedł na drugi dzień rano do szopy, w której leżały zwłoki samobójcy.

„Najlepiej – myślał – nieprzyjacielowi spojrzeć w oczy”.

Minął rynek, przeszedł ulicę Warszawską, przeszedł ulicę Piotrkowską, ażeby go wszyscy widzieli, i – skręcił na pocztę, przed którą znowu stała gromadka ludzi.

– Gdzie leży nieboszczyk? – głośno zapytał strażnika, ażeby zwrócić na siebie uwagę tłumu.

– W szopie przy stajni – odpowiedział strażnik.

W tłumie zaczęto szeptać. Pan Krukowski wytężył słuch myśląc, że nazwie go kto – zabójcą albo przynajmniej – narzeczonym zabójczyni. Lecz zamiast tego usłyszał wyrazy:

– Doktór!… Nie, to felczer… Ale gdzież tam, to pan cywilny…

Tłum nie obwiniał go o nic, nie wyzywał do walki ani do obrony. Pan Ludwik doznał w tej chwili podwójnego uczucia: ulgi i zawodu.

„Chodźmy do nieboszczyka!…” – pomyślał.

Zdawało mu się, że twarz zmarłego powinna mieć jakiś straszny wyraz: gniewu czy nienawiści. Nie zdziwiłby się też (w swoich marzeniach), gdyby nieboszczyk spojrzał na niego i głosem niesłyszanym dla innych zawołał:

„Po co tu przyszedłeś, morderco?… Czy naigrawać się nad nieszczęśliwym, który musiał dla ciebie wyrzec się ukochanej kobiety?…”.

– Tak marzył pan Krukowski mijając dziedziniec, na którym gromadka kur rozgrzebywała śmieci, jeden pocztylion rąbał drzewo, a drugi poił konia przy studni.

Przed szopą nudził się strażnik; lecz na widok eleganckiego pana wyprostował się i – popchnął drzwi.

Pan Krukowski znalazł się sam w szopie, na środku której na jej tapczanie leżały zwłoki w górnej połowie przykryte derką. Pan Ludwik zbliżył się, odsłonił derkę i spojrzał na swego rywala.

Zmarły miał oczy zamknięte, sinawe usta, twarz pożółkłą, a na niej jakiś niezwykły wyraz. Ale w tym wyrazie nie było ani gniewu, ani pogardy, ani nienawiści, słowem – żadnego z uczuć, które mogły obrazić lub zaniepokoić widza.

Gdyby nowe ubranie porzucone przez swego właściciela na gościńcu mogło przemówić głosem czy fizjognomią, zapewne mówiłoby w ten sens:

„Jestem nowe ubranie, wcale dobre, i nie wiem, dlaczego porzucił mnie mój właściciel?…”.

Taki wyraz zdawał się być wypisany na obliczu zwłok.

„Dlaczego on mnie zabił?…” – pytały.

Ale pytanie to nie odnosiło się do pana Ludwika, lecz do właściciela tego młodego i zdrowego ciała, które w gwałtowny sposób opuścił.

Pan Krukowski stał przed zwłokami zdumiony.

„Jeżeli kto popchnął go do samobójstwa – myślał – to chyba ja… Jeżeli kto go skrzywdził, to także ja… I ten człowiek nie ma do mnie pretensji, nie okazuje wstrętu?…”.

Zdjął kapelusz, przeżegnał się i chociaż to nie odpowiadało liberalnemu duchowi czasu, zmówił: „Wieczny odpoczynek…” Potem opuścił szopę i dziedziniec boczną furtką, bo wstyd mu się zrobiło ludzi czekających przed pocztą.

„Jaki to musiał być dobry człowiek – myślał pan Krukowski idąc ze spuszczoną głową. – Jak on ją kochał i co mógł wycierpieć przez… przeze mnie…”.

Po tej smutnej wizycie pan Ludwik parę godzin nie mógł się uspokoić. Bo on chciał walczyć w obronie honoru panny Eufemii, koniecznie chciał walczyć, a tu – główny przeciwnik nie tylko nie przyjął wyzwania, lecz wcale nie zwracał uwagi na pana Krukowskiego.

Na szczęście, pozostali żywi wrogowie.

W południe pan Krukowski przyszedł do państwa podsędków, ażeby stosownie do wczorajszego projektu przespacerować się z panną Eufemią po mieście. Panna Eufemia była mizerna i zgnębiona. Gdy zaś pan Ludwik wspomniał o spacerze, zaczęła go prosić, ażeby odłożyć to na inny dzień.

– Po co mamy wyzywać miejskich plotkarzy?… – mówiła. – Szepnie kto, nie ukłoni się, a choćby spojrzy i… co wyniknie?…

– Właśnie o to chodzi – odpowiedział pan Krukowski z pięknym ukłonem i niezwykłą stanowczością.

Ponieważ i pani podsędkowa zachęcała córkę do usłuchania rady narzeczonego, więc w kilka minut pan Ludwik i panna Eufemia znaleźli się na mieście.

Przeszli rynek i ulicę Warszawską, wszędzie spotykając dużo znajomych i nieznajomych osób. Ale mimo najpilniejszej uwagi ze strony pana Ludwika, nie usłyszeli przykrego słowa, nie zobaczyli ani jednego niewłaściwego spojrzenia. Znajomi witali ich uprzejmie, a niektórzy winszowali przyszłego związku.

Pan Krukowski pragnął jeszcze iść w stronę poczty, ale panna Eufemia tak zbladła, tyle miała przerażenia w oczach, że pełen rycerskości narzeczony nie chcąc jej drażnić zawrócił do domu.

– Widzi pani – mówił uradowany – jak to dobrze wyjść naprzeciw plotkarzy. Nikt nie wspomniał o tym nieszczęśliwym…

– A jednak jestem pewna, że od wczoraj wszyscy o nim mówią – odpowiedziała panna Eufemia.

Pan Krukowski sposępniał. Jego elegancja, jego delikatność, jego dobre wychowanie dosięgły szczytu wobec panny podsędkówny; tylko – opuścił go dobry humor. A co gorsza, że ten dobry humor coraz rzadziej pojawiał się między narzeczonymi, chociaż spędzali razem całe dnie. Nawet eks-paralityczka zwróciła na to uwagę i raz rzekła do brata:

– Mój Ludwiku coś ty taki zamyślony?… Nic, tylko myślisz, ciągle myślisz… To nawet niezdrowo!

W najbliższą niedzielę, podobno z podszeptu pani podsędkowej, proboszcz zapomniał ogłosić zapowiedzi pana Ludwika z panną Eufemią. Nie dlatego, broń Boże, ażeby chciano opóźniać się z weselem, lecz… ot tak sobie!… Nie wiadomo skąd pani podsędkowej przyszła taka myśl, która trochę rozgniewała siostrę pana Krukowskiego, ale jego samego zelektryzowała w sposób przyjemny.

Będą plotki… – rzekł do siebie; ciągle bowiem pragnął stoczyć walkę o honor i spokój panny Eufemii i przekonać cały świat i każdą z jego pięciu części, że panna Eufemia nie jest winna śmierci Cynadrowskiego.

Ale plotki i tym razem nie przychodziły.

Jakoś we dwa tygodnie po fatalnym wypadku pan Krukowski spacerując po pokoju siostry rzekł:

– Co to jest, że nie ma plotek ani na mnie, ani na Eufemię?… Przecież w Iksinowie zawsze z najbłahszego powodu bywały plotki, a teraz nic!

– Boją się twoich pogróżek – odpowiedziała siostra – i dlatego nie gadają głośno. Wspominała mi jednak rejentowa, że major chodził do Cynadrowskiego na kilka dni przed nieszczęściem… Mówiła też, że jeżeli kto zna prawdziwą przyczynę śmierci, to chyba ten pan… jakże on?… Miętlewicz…

Nareszcie – pan Ludwik usłyszał jakieś nazwiska… Nareszcie znalazł jakichś ludzi, z którymi mógł, jeżeli nie zrobić awantury w obronie czci i spokoju panny Eufemii, to przynajmniej – pogadać o wypadku. Niechże mu kto postawi zarzuty, niech się z nim sprzecza, byle raz przerwało się milczenie!…

Zadowolony pan Krukowski ubrał się w swoje prześliczne popielate spodnie, w niemniej popielate rękawiczki, w czarny tużurek i poszedł z wizytą do lekceważonego dotychczas pana Miętlewicza. A zobowiązawszy go do absolutnej dyskrecji zapytał: czy prawda, że nieboszczyk Cynadrowski zwierzył się przed nim, iż umiera z miłości dla panny Eufemii?…

– Ależ uchowaj Boże! – zawołał Miętlewicz. – Prawda, że raz, kiedyś tam bardzo dawno, spotkawszy się ze mną w nocy napomknął o samobójstwie, ale o pannie Eufemii nie wspomniał. Uwielbiał ją, nie można przeczyć, ale wiadomość o zaręczynach z panem przyjął spokojnie…

 

I w dalszym ciągu Miętlewicz obawiając się, ażeby pan Ludwik znowu nie zwrócił swoich afektów do Madzi, tak zaczął wychwalać wdzięki, postawę, ułożenie i grę na fortepianie panny Eufemii, że jej narzeczonemu aż słabo się zrobiło od pochwał.

Smutno pan Krukowski pożegnał Miętlewicza i – poszedł do majora. Liczył na to, że opryskliwy starzec, który nie lubił panny Eufemii, da mu jakąś przyczynę do sporów.

Zastał majora w domu, poprosił go o chwilę poufnej rozmowy, napomknął o dyskrecji…

– Mój kochany – przerwał mu major – jeżeli nie jesteś pewien, że zachowam jakąś, zapewne głupią, tajemnicę, to po co chcesz mi ją powierzać?… Zresztą ostrzegam cię, że ja tylko to utrzymuję w sekrecie, co sam uważam za godne sekretu.

Po mnóstwie najwykwintniejszych przeprosin pan Ludwik odezwał się:

– Prawda, panie majorze, jaki okropny wypadek z tą śmiercią nieszczęśliwego Cynadrowskiego?

– Ano, cóż?… Nie żyje, i basta.

– Ale taka gwałtowna śmierć…

– Czasem trafia się kilka tysięcy śmierci gwałtownych w ciągu paru godzin – cóż z tego?… Dziury w niebie nie ma.

– Czy… czy nie sądzi pan major, że… nieszczęśliwa miłość dla panny Eufemii mogła popchnąć Cynadrowskiego do samobójstwa?…

– Dajże spokój!… Gdyby każde niepowodzenie u kobiet miało kończyć się śmiercią wielbiciela, to ty, mój kochany, dla samego siebie musiałbyś założyć oddzielny cmentarz… Dostawałeś przecie arbuzy za arbuzami, a jednak żyjesz; dlaczegóż więc tamten młody człowiek miałby być głupszym od ciebie?

Argumentacja staruszka była tak silna, że spotniały pan Krukowski szybko zakończył rozprawę i z ulgą w sercu pożegnał majora.

„A, cóż to za gbur!…” – myślał pan Ludwik podwajając kroku. Lękał się, ażeby major nie zawrócił go z drogi i nie ufetował nowym szeregiem wyjaśnień.

I otóż stała się rzecz trudna do wiary, a jednak prawdziwa: Cynadrowski zabity, pokrajany i pogrzebany – nieboszczyk, o którym jedni zapomnieli, a inni starali się zapomnieć, nieboszczyk ten – żył!… Żył jakimś życiem niewidzialnym, nieujętym i niepojętym i – zatruwał spokój dwom najszanowniejszym domom w Iksinowie.

To dziwne życie zmarłego nie występowało w jednolitej formie. Istniał on jak rozbite zwierciadło, którego cząstki kryją się w rozmaitych kątach, lecz od czasu do czasu przypominają się nagłym błyśnięciem.

Wszystkie te pojedyncze błyśnięcia powoli sumowały się w umyśle pana Krukowskiego, utworzyły jeden obraz silny i zmusiły do uwierzenia, że bądź co bądź nieboszczyk – jest, i to jest – pomiędzy nim, panem Ludwikiem, a jego narzeczoną, panną Eufemią.

Pewnego dnia na przykład eks-paralityczka, bez żadnych nerwowych wybuchów (musiała być naprawdę przestraszona), rzekła do pana Krukowskiego:

– Mój kochany, nie chciałabym cię niepokoić… ale każdej nocy chodzi coś po naszym ogrodzie…

– Może stróż.

– Ale, gdzież tam. Pytałam się…

– Więc złodziej?

– Złodziej ukradłby coś jednej nocy, ale nie wałęsałby się każdej – odparła chora dama.

Pan Krukowski cicho westchnął i spuścił oczy.

– Widzisz, mój drogi – mówiła tajemniczo siostra – ty nie wierzysz w upiory… A jednak ludzie prości, którzy często muszą czuwać po nocach, twierdzą, że spotykali upiorów… Mówią, że najczęściej upiorem zostaje samobójca… Odwiedza on tych, którzy go skrzywdzili, i jednym przeszkadza spać, a z innych… krew wysysa…

Odetchnęła i trzęsąc głową kończyła:

– Osoby wysysane przez upiorów są smutne, blade, tracą siły… Niekiedy mają na ciele niewielkie plamki pochodzące od ukąszenia…

– Ach, te brednie!… – przerwał niecierpliwie pan Ludwik, tak niecierpliwie, że to podobało się jego siostrze.

– Nie brednie!… – szeptała słodkim, nieledwie pokornym głosem. – Nie brednie!… Onegdajszej nocy sama widziałam w oknie jakąś straszną postać w bieli… Był to mężczyzna z dziką twarzą, oczyma jak węgle i z czarnymi pokudłanymi włosami…

– No, no… uspokój się, bo tamten był blondyn – odparł prawie niegrzecznie pan Ludwik.

– Kilka razy widziałam i blondyna…

Ale pan Ludwik wyszedł z pokoju i… trzasnął drzwiami!… co tak zachwyciło jego siostrę, że zaprosiła go na wyborną czekoladę i nawet – starała się przypodobać usługując mu, odgadując jego myśli.

53. Cień zwycięża

Ta rozmowa z siostrą była dla pana Krukowskiego punktem zwrotnym w jego życiu i w stosunkach. Zaczął uważniej przypatrywać się rodzinie państwa podsędków i przypominać sobie różne szczegóły.

Raz na przykład słyszał, jak pani podsędkowa zrobiła awanturę w kuchni z tego powodu, że służące nie chciały jej powiedzieć, o czym po cichu rozmawiają między sobą?

„Co jej do tego?” – pomyślał pan Ludwik i – nie wiadomo z jakiej racji – stanął przed nim jak żywy Cynadrowski z twarzą żółtą, ale spokojną i pozbawioną wyrazu jakiejkolwiek niechęci…

Innym razem pani podsędkowa (w obecności pana Ludwika) rozdrażnionym tonem odezwała się do męża:

– Mój derogi, dlaczego ty ciągle siedzisz w domu? Dawniej chodziłeś po całych dniach, a dziś!…

– Do kogóż pójdę?… – odparł cicho podsędek.

Krótka i łagodna odpowiedź tak wzburzyła panią podsędkowę, że szanowna dama wybiegłszy do drugiego pokoju wybuchnęła płaczem.

Jeszcze innego dnia pani podsędkowa zaczęła bez powodu narzekać przed przyszłym zięciem na Iksinów:

– Cóż to za niezenośne miasto!… Jacy poziomi ludzie!…

– Czy zrobił pani kto przykrość?… – zawołał zrywając się pan Ludwik, ciągle gotów do walki o cześć i spokój narzeczonej.

– Ach, nie!… – odparła wyniośle podsędkowa. – Któż by mnie śemiał obrazić?… Ale tu jest takie liche towarzystwo… Rejentowa nie może żyć bez pelotek i nawet wówczas, gdy milczy, jeszcze robi pelotki… A ta aptekarzowa, cóż to za obłudnica!… Kiedy całuje mnie, mam uczucie, jakbym doteknęła węża…

Pan Krukowski przyznał w duchu, że nie poradzi ani na obłudy aptekarzowej, ani na milczące plotki rejentowej.

– Powinni byście, moi państwo – mówiła znowu pani podsędkowa – a nawet musicie poberawszy się wyjechać gdzieś na miodowy miesiąc… do Paryża, do Neapolu czy do Ojcowa… Wam koniecznie potrzeba świeżego powietrza… Wam potrzeba wyjrzeć na szerszy śewiat… Femcia tak mizernieje… no – powodem tego jest gorące uczucie… Ale zawsze wypada gdzieś wyjechać, choćby na kerótko, na miesiąc, dwa…

Panu Ludwikowi, gdy słuchał tych rad, zrobiło się zimno. Naprzód wiedział, że siostra nie pozwoli mu wyjechać, a potem – zrozumiał, że pani podsędkowa mówiąc o miodowym miesiącu delikatnie przypomina mu o ślubie, który odwlókł się.

Istotnie w tę niedzielę mogła już wyjść trzecia zapowiedź… Przecie już upływała trzecia niedziela od śmierci Cynadrowskiego…

„Znowu ten Cynadrowski!…” – pomyślał pan Ludwik i wykwintnie pożegnawszy piękną narzeczoną tudzież jej szanownych rodziców udał się – do proboszcza.

Chciał go prosić o ogłoszenie zapowiedzi w nadchodzącą niedzielę.

Ale staruszek okrutnie zaczął trząść ręką około ucha.

– Co wam tak pilno?… – rzekł. – Czekaliście parę tygodni, możecie jeszcze poczekać z tydzień, ze dwa… Zresztą, jeżeli koniecznie chcesz…

– Ja zastosuję się do woli księdza proboszcza – szybko odpowiedział pan Ludwik – ale moja narzeczona… jej rodzice…

– Już ja im to wytłomaczę – odparł proboszcz. – Któż się żeni w lecie?… W jesieni, rozumiem… po żniwach…

Pan Ludwik wyszedł od proboszcza zgnębiony. Dlaczego ksiądz radzi mu nie śpieszyć się ze ślubem?… Przecie to prawie obelga, a co najmniej insynuacja… Chciał natychmiast wrócić się i zapytać: co to znaczy?… Ale – nie rozumiał dlaczego – zabrakło mu odwagi.

Od tej chwili zdawało mu się, że stoi przed zasłoną, poza którą kryje się jakaś tajemnica. Gdyby ruszył palcem, upadłaby zasłona. Ale pan Krukowski przy wszystkich swoich śmiesznościach był tak delikatny, że nie śmiał usuwać tej zasłony.

Raz panna Eufemia była z dłuższą wizytą u siostry pana Ludwika. Siedzieli w altanie. Czas schodził im dość przyjemnie, panna bowiem czytała książkę, a ładnie czytała. Wtem wiatr wionął i troskliwa o zdrowie eks-paralityczki panna Eufemia poszła do jej pokoju po szalik.

– Ludwiku – rzekła prędko chora dama – czy ty uważasz, że Femcia jest co dzień bledsza?

– Musi być niezdrowa.

– A… czy ty widzisz znamię na jej szyi… czerwone znamię?… – mówiła eks-paralityczka, z trwogą patrząc na brata.

Pan Ludwik zatrząsł się. Lecz gdy panna Eufemia wróciła do altanki z szalikiem, ostentacyjnie pocałował ją w rękę.

Chora dama spuściła głowę. Z głęboką radością uczuła, że jej brat zaczyna okazywać swoją wolę, lecz przykro jej było, że robi to w tym wypadku.

Nareszcie w połowie następnego tygodnia pan Krukowski postanowił rozciąć węzeł. Poszedł do proboszcza i poprosił o ogłoszenie zapowiedzi. A gdy staruszek znowu zatrząsł rękoma, pan Ludwik spytał poważnie:

– Co to znaczy, księże proboszczu? Dlaczego pan każe mi odkładać wesele?…

– Kazać, nie każę – odparł ksiądz. – Tylko myślę, że może nie wypada tak znowu śpieszyć się, choćby ze względu na… narzeczoną… Zawsze to przykro musi być dziewczynie, że ktoś dla niej palnął sobie…

– A cóż to w rezultacie obchodzi pannę Eufemię?… – zdziwił się pan Ludwik. – Zapewne niemiła rzecz na razie, ale dziś ona sama…

Proboszcz zaczął się krzywić i wytrząsać rękoma.

– No – przerwał – zawsze choć trochę musiała lubić nieboszczyka. Nie tak mocno jak ciebie, ale zawsze… Przecież widywała się z nim, pisywała listy, nawet była mowa o pierścionkach…

Pan Ludwik zrobił się szary na twarzy i zaczesał bujne faworyty.

– Skądże proboszcz wie o tym?

– Całe miasto wie – odparł ksiądz. – Wreszcie nie wspominałbym o tych rzeczach, gdyby nie podsędek, który czując pewne skrupuły prosił mnie, ażeby ci o tym nadmienić… Naturalnie – dodał żywo proboszcz – wiem, że jesteś człowiek szlachetny i nie skompromitujesz panny, która jest do ciebie przywiązana…

– Ależ rozumie się!… – odpowiedział pan Krukowski żegnając proboszcza.

Był jednak zirytowany i wybiegł na miasto.

„Dowiaduję się nowych rzeczy – myślał – o których notabene mówi całe miasto… Ale podsędek uczciwy człowiek, tak… on miał skrupuły… Pani podsędkowa nie miała ich ani panna… No, wreszcie!… Ona chodziła na spacer z tamtym, ja z Madzią… Ona pisywała listy, ja posyłałem bukiety… ona tam… coś… z pierścionkami, a ja oświadczyłem się o Madzię… Zaniedbywałem ją, tamten szalał, więc nie żaden dziw, że serce przemówiło… Zresztą – sam się ukarał… Trzeba odłożyć wesele, niech biedaczka uspokoi się zupełnie…”.

Pan Ludwik tak czuł swoją wyższość nad Cynadrowskim, że nawet nie był o niego zazdrosny. Tym bardziej iż zgodnie z wymaganiami przyzwoitości – panna przeniosła Krukowskiego nad Cynadrowskiego, a Cynadrowski dobrowolnie ustąpił Krukowskiemu rozumiejąc, że kto miał zaszczyt uwielbiać przyszłą panią Krukowską, żyć nie powinien.

„Bardzo… bardzo rozsądny chłopiec… Miał nawet to, co nazywa się delikatnością uczuć…” – myślał pan Ludwik.

Ale pomimo optymistycznych poglądów na stosunek swój do panny Eufemii, a panny Eufemii do pana Cynadrowskiego, czuł jakiś brak i chciał się o czymś dowiedzieć. Ale o czym?… sam nie rozumiał.

Więc zapomniawszy o niechęci poszedł jeszcze raz do majora, kombinując bowiem rozmaite półsłówka, które go dolatywały, domyślał się, że major więcej musi wiedzieć niż inni.

Starzec wychodził na szachy, więc rozmówili się w ganku.

– Panie majorze – zaczął od razu pan Ludwik. – Nie chcę wypytywać o to, czego mi pan sam nie powiedział, ale… Niech mi pan szczerze objaśni, jakie wrażenie sprawił na panu Cynadrowski?

– Ja prawie go nie znałem.

– Lecz… o ile go pan znał…

Major wydął usta.

– To był honorowy chłopak. Głupi, ale bardzo uczciwy… bardzo. Może nawet za bardzo…

Pożegnali się – pan Krukowski odetchnął zadowolony. Opinia majora o zmarłym pochlebiła jemu samemu.

„Mała figura – myślał – jakiś tam urzędniczek, i do tego Cynadrowski… Kto znowu tak się nazywa!… Ale przynajmniej nie żadna mętna osobistość… Panna Eufemia nawet gniewając się na mnie miała dobry smak”.

Na rynku pan Ludwik niechcący zetknął się z Miętlewiczem. Przywitał go bardzo wykwintnie i po wymianie kilku zdań obojętnych spytał:

– Proszę pana, kto to właściwie był ten pan Cynadrowski?

– Przecież pan wie: sekretarz poczty, brał 20 rubli miesięcznie.

– Ale charakter, panie, charakter?…

– O, charakter miał gwałtowny, co wreszcie mogło pochodzić z nie dość starannego wychowania – odpowiedział Miętlewicz poprawiając kołnierzyk w sposób, który oznaczał, że on sam jest starannie wychowany.

 

– Ale… czy to był dobry człowiek?… – nalegał pan Krukowski.

Miętlewicz spojrzał na niego z podziwem.

– Pan się o to pyta?… Ależ to chodząca uczciwość, szlachetność… Gdy raz został czyim przyjacielem, dałby się porąbać…

Zapał, z jakim Miętlewicz unosił się nad zmarłym, był tak szczery, że pan Krukowski doznał dziwnego wzruszenia.

„Tak – myślał – to widocznie był dobry człowiek… Nie omyliłem się… On musiał być nawet bardzo dobry… I kto wie, czy nie szkoda chłopca?… Miłość i ambicja!… szlachecka krew… szkoda chłopca…”.

Był kontent. Bo jakkolwiek rozumiał, że panna Eufemia pogwałciła światowe konwenanse kochając jakiegoś tam urzędniczka, to jednak nawet tym czynem zdradziła dobry smak i wzniosłość uczuć.

„Trzeba mieć bardzo szlachetną duszę, ażeby odczuć inną szlachetną duszę, pomimo tylu przeszkód zbudowanych przez konwenanse” – myślał pan Ludwik.

Był więc kontent, o! bardzo był kontent. Miał bowiem prawo i nawet miał zamiar powiedzieć narzeczonej:

„Pani, nie nalegam o przyśpieszenie wesela (wbrew upomnieniom doktora Brzozowskiego… Nie, tego nie można jej powiedzieć!). Nie nalegam, pani, bo szanuję twój smutek… Oznaczysz zatem dzień ślubu, gdy zechcesz, a już ja sam uspokoję twoich rodziców, moją siostrę i nawet doktora… (Nie, tego nie można jej powiedzieć!…)”.

Był kontent i dumny. Dumny nie tylko z narzeczonej, ale nawet ze swego rywala.

– Tak – mówił zacierając ręce. – To nie był jakiś tam tuzinkowy urzędniczek… To raczej był zaklęty królewicz… No – i ustąpił wobec mnie… Taki ustąpił!…

W jego oczach Cynadrowski z pocztowego sekretarza wyrósł bodaj czy nie na jeneralnego pocztmistrza Wielkiej Brytanii, którym przecie może być lord angielski.

Tego wieczora pan Krukowski z domu swej siostry odprowadzał pannę Eufemię do rodziców. Noc była piękna, księżyc świecił w pełni; niezbyt czyste domy Iksinowa zamieniły się w blasku tych promieni na egzotyczne wille, wieże kościoła urosły.

Pan Ludwik był rozmarzony i czule ściskał przecudną rączkę panny Eufemii, która pomimo to nie miała humoru. Nawet kilka razy perłowymi ząbkami szarpnęła batystową chusteczkę, co może nie zgadzało się z etykietą, lecz było pełne wdzięku.

– Zdaje się, że moja pani jest nieco zdenerwowana? – odezwał się melodyjnym głosem pan Krukowski.

– Po prostu – jestem zła…

– Domyślam się, że na mnie?…

– Ma pan słuszność.

– Czy wolno odgadnąć powód?…

– Ciekawam?…

– Posądzasz mnie – szepnął – że nie umiem uszanować twego żalu…

– Żalu?… – spytała zatrzymując się. – O co?… do kogo?…

– Właściwie: po kim?…

W tej chwili wbrew sztuce życia, rozsądkowi, a nawet własnej woli panna Eufemia straciła panowanie nad sobą. Zbladła, oczy jej rozszerzyły się i usunąwszy rękę z tkliwego uścisku pana Ludwika zapytała stłumionym głosem:

– Po kimś żal?… Może myślisz, że po tamtym człowieku?…

– Sądziłem…

Panna Eufemia zaśmiała się szarpiąc w rękach chusteczkę.

– Ja?… – mówiła – ja mogłabym żałować człowieka, który naraził mnie na plotki, na podejrzenia?… I za co!… Żem się zlitowała… żem się zniżyła do znajomości z nim… Czy ja wiem zresztą?… żem się nim bawiła…

Panna Eufemia mówiąc to chciała usprawiedliwić się przed narzeczonym z pogłosek, które mogły dojść do niego.

– Bawiłaś się?… – powtórzył pan Krukowski nieokreślonym tonem.

– Zdradzałeś mnie dla Madzi – mówiła już żartobliwie panna Eufemia – więc miałam prawo odwetu… Ale zaręczam, cokolwiek powiedzieliby ludzie, że był to sposób najniewinniejszy… Przysięgam ci, Ludwiku!…

Weszli na ganek domu, w gęsty cień rzucany przez winograd. Panna Eufemia oparła rączki na ramionach narzeczonego i – delikatnie dotknęła ustami jego czoła.

– Przysięgam ci – rzekła – że jesteś pierwszym mężczyzną, którego… to spotyka…

– Ba-wi-łaś się?… – powtórzył pan Ludwik.

– Naturalnie… Czy przypuszczałeś co innego?… A wiesz, że powinna bym się obrazić!…

Pan Ludwik delikatnie odsunął się od niej. Gdy mu na twarz padł blask księżyca, pannie Eufemii zdawało się, że stoi przed nią jakiś obcy mężczyzna.

– Bawiłaś się – szeptał – i to tak niewinnie, że…

– Że co?… Widzę, że doleciała cię jakaś nikczemna potwarz… – przerwała mu wylękniona.

– Gardzę plotkami! – odparł. – Tu przecie nie o potwarz chodzi, ale o… śmierć człowieka…

– Ach!… – krzyknęła panna Eufemia rzucając się na ławkę w ganku.

Po chwili na jej krzyk wybiegła podsędkowa w białym szlafroku z trenem, a za nią podsędek.

– Femciu… co to zenaczy?… – zapytała matka. – Sepodziewałam się, kochany Ludwiku…

Ale kochanego Ludwika już nie było przy ganku. Umknął szybko, wybierając miejsca, na które padały cienie domów.

Gdy przybiegł do swego mieszkania i wszedł do pokoju siostry, chora dama nawet nie podnosząc do oczu binokli zawołała niespokojnie:

– A tobie co?…

Taki miał dziki wyraz twarzy, tak nieporządnie wyglądało jego odzienie.

Napił się wody, usiadł obok siostry i rzekł niskim głosem:

– Siostruniu… musisz mi dać pieniędzy… Wyjeżdżam jutro rano…

– Dokąd?… po co?… A ja?…

– Dokąd?… Gdzie każesz, a ty przyjedź za mną… Wyniesiemy się stąd…

– A Femcia?…

– Nie chcę Femci!… Nie chcę jej znać… nawet słyszeć o niej nie chcę… Przecież ta kobieta nie tylko ma odwagę mówić, że – bawiła się, słyszysz: ba-wi-ła się tym nieszczęśliwym urzędniczkiem, ale nawet nie rozumie tego, co powiedziała!…

Eks-paralityczka strzeliła z palców jak grenadier.

– A wiesz co – rzekła – doskonale robisz, że się z nią nie żenisz!… Ja już od tygodnia opłakuję to małżeństwo… To nie dla ciebie kobieta… To…

– Chwała Bogu!… – cierpko przerwał pan Ludwik. – Dlaczegóż siostrunia wcześniej mi tego nie powiedziała?…

– Bałam się, kochanie… bałam się ciebie… Ty od pewnego czasu jesteś okropny!… Wszystkich wyzywasz na pojedynek… nie pozwalasz mówić… trzaskasz drzwiami…

Rozmawiali do świtu ściskając się i popłakując. O czwartej rano pan Ludwik posłał chłopca po ekstrapocztę, a o piątej wyjechał, czule żegnany przez siostrę, która miała ruchy tak swobodne, jakby paraliż nie był jej znanym nawet z imienia.

W dziejach Iksinowa dzień wyjazdu pana Ludwika stanowił koronę całego pasma wielkich wypadków.

Trzeba przyznać, że inteligencja iksinowska zrozumiała położenie. Małomiasteczkowe plotki ucichły, ludzie spoważnieli. Pani rejentowa, pani pomocnikowa, a nade wszystko pani podsędkowa wcale nie wychodziły tego dnia z domów. Niezrównany takt kobiecy podszepnął im, że – w chwili tak poważnej kobiety cofnąć się powinny na drugi plan, a zostawić wolne pole działalności mężów.

I mężowie działali. Naprzód – każdy z nich pojedynczo udawał się na pocztę, ażeby sprawdzić: czy pan Krukowski rzeczywiście wyjechał ekstrą, i do tego o piątej z rana? Sprawdziwszy zaś sam fakt, obejrzawszy bryczkę, która uniosła pana Ludwika i pocztyliona, który go odwiózł – każdy z panów zawracał do apteki.

To miejsce wydawało im się najwłaściwszym do wszechstronnego zbadania kwestii:

Czy pan Krukowski wyjechał za jakimś nagłym interesem (może w sprawie pieniężnej?), czyli też wyjechał bez interesu. A w tym ostatnim wypadku: zerwał czy nie zerwał z narzeczoną i – dla jakich uczyniłby to powodów?

Ze sześciu panów zebrało się w aptece, lecz wszyscy zachowywali milczenie godne rzymskich senatorów. W końcu milczenie stało się tak przygniatającym, że sam gospodarz uczuł się zniewolonym do wypowiedzenia kilku słów.

– Proszę panów – rzekł – jedno dla mnie jest niewątpliwe…

– Że Krukowski wyjechał – wtrącił rejent.

– To swoją drogą, ale… że Iksinów staje się wielkim miastem. Proszę panów o chwilę uwagi: skandal na koncercie, zerwanie pana Krukowskiego z panną Brzeską, oświadczenie się pana Krukowskiego naszej najsympatyczniejszej pannie Eufemii, samobójstwo Cynadrowskiego i… dzisiejszy wyjazd.

Aptekarz odetchnął.

– Proszę panów, to już nie Iksinów – mówił dalej – to bez mała Warszawa. Bo tylko w Warszawie co dzień jest jakiś koncert, co dzień ktoś się zabija…

– Co dzień ktoś wyjeżdża… – wtrącił z namaszczeniem rejent.

Aptekarz stropił się. Szczęściem ukazała się pani zapraszając gości na przekąskę.

Do jakich wniosków doszli zgromadzeni w czasie przekąski – o tym nie dowiedział się nawet pan prowizor. Domyślał się tylko, że musiano ubolewać nad położeniem szanownej rodziny państwa podsędków. Wszyscy bowiem zebrani byli ich przyjaciółmi i opuszczając prywatne mieszkanie aptekarza mieli niewyraźne miny jak ludzie, którzy nie znaleźli powodu do uciechy, a nie chcą okazać smutku.