Apollo wpatrywał się w nią długo, a twarz jego przenikało coraz silniejsze uwielbienie. Nareszcie zatrzymał rydwan, złożył na nim słońce, a sam lotem strzały spadł na ziemię.
Nymfa opędzała się dwu natrętnym motylom, które chciały jej usiąść na piersiach, gdy stanął przed nią. Spłoszone zalotniki pierzchły i przyczepiwszy się do liści drzewa, patrzyły ze zdumieniem i zazdrością na pięknego boga; ona zaś wylękła jego nagłem zjawieniem się, wskoczyła szybkim rzutem w kaskadę i okryła się prawie po ramiona spadającym płaszczem wody. Niepokój wyglądał przez rozszerzone źrenice jej oczu, koral ust przybladł, a drżące ręce usiłowały pochwycić białe puchy spienionych fal i naciągnąć je wyżej na obnażone ciało.
– Kto jesteś? – spytał Apollo, postąpiwszy na krawędź potoku.
– Dafne – odrzekła słabym, ale dźwięcznym tonem.
– Czemu nie widziałem cię dotąd?
– Zeus stworzył mnie niedawno i kazał pomalować owady świeżemi barwami.
– Dlaczego kryjesz swą piękność? Czy ją oszpeca jaka skaza?
– Nie!
– Więc porzuć tę wodną szatę.
– Kiedy mnie wstyd w nią oblókł.
– Ja ją zdejmę.
To rzekłszy, krzyknął w las; echo pochwyciło jego głos i poniosło daleko, a wkrótce zatamowany u źródła strumień uciął swą srebrną taśmę, ostatnie fale kaskady opadły i odsłoniły nymfę zupełnie. Odurzony czarem jej wdzięków Apollo rzucił się ku niej. Ona, uprzedziwszy jego ruch, wbiegła w gęstwinę. Niby jaskółka w zwinnych zwrotach, przemykała się między drzewami, a on, jak orzeł, dościgał ją coraz bliżej. Nareszcie ujął. Ale w chwili, kiedy ją dotknął, ona wydawszy głębokie westchnienie, zaczęła nagle przeistaczać się w krzew i pokrywać liściami. Zamiast jej ręki, Apollo trzymał gałąź, w której biło słabe tętno. Smutny i wzruszony uszczknął jedną z odrośli, które powstały z jej włosów, opasał nią swe czoło, wrócił na niebo i powiózł słońce dalej. Odtąd krzew, w który zamieniła się nymfa, nazwano jej imieniem: wawrzynem1.