Free

Chawa Rubin

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Charakterystycznem znamieniem stosunku Chawy do babci Włostowickiej była szczerość żydówki. Ona, która przy sprzedaży okłamywała wszystkie małomiasteczkowe panie, tej jednej mówiła sumienną prawdę.

– Po czemuż kupiłaś jesiotry? spytała staruszka.

– Po pięć groszy funt – odrzekła Chawa.

– To zarobiłaś.

– U pani podsędkowej, bo kasyerowa nie oddała mi pieniędzy.

– No idź, moja kochana, nie wiem ja, kto tam teraz w Puławach mieszka, ale podobno dużo państwa zjechało.

Chawa ucałowała rękę staruszki i pobiegła. Z Kazimierza do Puław wiorst dziesięć, niełatwem więc było odbycie tej drogi z ciężarem pięćdziesięciu funtów na plecach. To też przewieszony przez ramię żydówki jesiotr zdawał się sceptycznie kiwać głową nad jej śmiałem przedsięwzięciem. Mimo to ona, chociażgłodna i strudzona, szła ostrym krokiem. Na trzeciej wiorście odpoczęła. Jakiś przejeżdżający obywatel, spostrzegłszy u jej nóg rybę, kazał stanąć.

– A co to macie? – spytał.

– Jesiotra – odrzekła Chawa z bijącem sercem.

– E, jesiotra – bąknął wzgardliwie i pojechał dalej.

Może w Puławach każdy tak kiwnie? Chawa porwała się i ruszyła w drogę. Po dwu wiorstach znowu spoczęła. Rozmyślając nad swojem strapieniem, ujrzała nadjeżdżającą w tymże kierunku biedkę, na której obok furmana siedział zabrany po drodze żyd. Znany w Kazimierzu roznosiciel listów, dymisyonowany żołnierz, wyklęty z ambony i obijany w magistracie pijak, jechał z pocztą i na własny rachunek wziętym pasażerem.

– Franek, Franek! – wołała – poczekaj.

– Czego? – odrzekł furman, zatrzymując konia.

– Weź mnie do Puław.

– Chyba doprzężecie swoją rybę, bo moja szkapa nas nie uciągnie.

– Czy to daleko – trzy skoki zająca.

– To skaczcie.

– Nie gadaj, nie gadaj.

– Ale gdzie usiądziecie, Mośkowi na kolanach?

– Znajdzie się i dla mnie miejsce.

Nie czekając pozwolenia, zaczęła się wdrapywać.

– Dawać naprzód złotówkę – wołał Franek.

– Głupiś, ja cię nie skrzywdzę.

Pojechali.

– Dlaczego ty dziś z pocztą jedziesz? – spytała.

– Jędrzejowi dziecko umarło – odrzekł Franek – mnie pan wysłał. Czort nie robota.

– Lepiej z listami miasto obchodzić i na wsie piechotą latać?

– Niby latam! Pies by tam buty zdzierał. Trzeba list do jakiego dworu odnieść, to szukam furmanki. Jest – dobrze, nie – to czekam. Papier nie kwiatek, nie uschnie.

– A jak pilno?

– Mnie nie pilno, chyba karman pusty.

– Dużo miewacie listów na wsie?

– Czort liczył. Toć wszystkich nie odnoszę, tylko te, co napisane, żeby przez posłańca wyprawić i co panowie sobie z poczty każą do domu dostawiać, za kwitem, zakaźne, strachowe.

– Dobrze ci za drogę płacą?

– Ot, bzdura. Czasem kopiejek dadzą, a czasem kaszy. Ja temu z Uściąża powiedział w tamtą niedzielę, że ja nie wróbel, żeby on mnie kaszę sypał. Z Polanówki dobry szlachcic: wczoraj rubla za list rzucił.

– Rubla! – zawołała wzruszona Chawa. Toć do Polanówki nie ma mili drogi.

– Sześć wiorst. Łyknął sobie człowiek parę stakanków, poczhalterowi się sprzeciwił, poczhalter w szeję, ja jego wyrugał. Mówił, co mnie odprawi – sobaka. No już poczta niedaleko, żydy wysiadać.

Chawa zeskoczyła.

– Bóg zapłać – rzekła.

– Co, psia wiaro, ja do twego boga mam iść po zapłatę? Złotówkę dawaj.

– Franek, ty oszalał. Za kawałeczek drogi złotówkę!

– Jak dziesięciu kopiejek nie położysz, kawał ryby sobie ukroję.

To mówiąc, wyjął nóż, gotów do spełnienia groźby.

– Szelma, co robisz! – krzyknęła rozpaczliwie żydówka – masz, masz zbóju.

Wyrzuciwszy jesiotra i ściągnąwszy opłatę od Mośka, Franek gwiżdżąc pojechał dalej. Chawa ze swym ładunkiem na plecach pośpieszyła tąż samą drogą i zwróciła się w aleję ku Instytutowi Maryjskiemu. Tam najpewniej spodziewała się sprzedać. Zaraz na wstępie jednak spotkał ją zawód. Gospodyni bowiem objaśniła ją, że wszystkie artykuły żywności nabywa tylko większemi partyami i że kilkanaście lub kilka jesiotrów chętnieby wzięła, ale jeden nie przedstawia dla niej żadnego użytku.

Opuszczając Instytut, Chawa się rozpłakała. A jeżeli wszędzie odmówią? – pomyślała. Ryba długo czekać nie może. Wlokła się przez ulicę z jesiotrem na plecach, w nadziei, że kto z przechodniów ją zaczepi. Gapiów zgromadziło się dużo, ale nikt nie zatargował. Wreszcie jakiś niemłody jegomość, przystanąwszy, zapytał:

– Dla kogo to?

– Na sprzedaż – odrzekła Chawa.

– Świeży?

– Dopiero co złapany.

Obejrzał rybę.

– Ile chcecie za całą sztukę?

– Pięć rubli.

– Cztery weźmiecie?

Chawę opanowało radosne wzruszenie.

– Ach, wielmożny panie – błagała – to zamało. Mnie samą tyle kosztuje.

– Weźmiecie?

– Gdzie zanieść?

– Do tego domu, do doktora Pryskiego. Tam zapłacą.

Napisawszy kilka wyrazów na bilecie, wręczył go żydówce i odszedł.

Gdyby Chawa była żoną Lota a na Puławy miał spaść deszcz siarczysty, nie załatwiłaby sprzedaży i nie uciekła prędzej. Są istoty, którym kilka rubli zarobku skrzydła do ramion przypina. Chawa biegnąc do domu, śmiała się, klaskała w ręce, opowiadała sobie coś przyjemnego i objawiała taką radość, jak gdyby dla uczczenia zyskanych kilku rubli zwaryować miała. Ciało jednak, chociaż chwilowe odurzenie potrzeby jego uśmierzy, w końcu upomina się o swoje prawa. Żydówka, prócz kilku suchych, z zeszłego dnia pozostałych kartofli, od rana nic w ustach nie miała, a dzień już chylił się ku wieczorowi. Wycieńczona głodem, strudzona całodziennem lataniem, gdy paroksyzm radości przeminął, uczuła gwałtowne w nogach omdlenie. Dowlokłszy się więc do najbliższej wioski, weszła do karczmy. Za stołem siedział Franek obok młodego, nieznajomego człowieka, z którym przeglądał pakiet pocztowy i raczył się wódką. Stojący nieopodal żyd, karczmarz, przypatrywał się ciekawie tej wesołej biesiadzie.

– Niektóre ludzie w pocztowej służbie – mówił nieco już podchmielony Franek do swego towarzysza – mają takie w palcach czucie, co odrazu poznają, czy w liście są pieniądze.

– W tym być muszą – odrzekł towarzysz – grube, tłuściuteńkie. Możeby wypatroszyć?

– No!

Chawa, zajęta swojemi mysłami, nie zauważyła dobrze tej sceny i kupiwszy dwa placki, wyszła przed karczmę, usiadła na klocu i jeść zaczęła. Przez otwarte okno dolatywały do jej uszu głośne śmiechy, a raz nawet wyraźna, niezrozumiała dla niej groźba Franka:

– Ja by ją naznaczył!

Po chwili Franek wyszedł z karczmy pijany i zatoczył się do swojej biedki, na którą z wielkim trudem usiadł.

– Hej, żydówka, jedziesz ze mną? – zawołał.

– Nie – odrzekła Chawa.

Franek rozśmiał się, ciął ją po plecach biczem, potem uderzył konia, i odjeżdżajac, zawołał:

– Ty wiedźma myślisz, że ja by się do ciebie zalecał?!

Chawa krzyknęła z bólu, rzuciła kilka przekleństw, chwilę popłakała, wreszcie straciwszy w żalu apetyt, schowała resztę placka do kieszeni i puściła się w drogę. O czem idąc nie myślała, trudno było powiedzieć. O połowie jesiotra w domu, o dwu sprzedanych, o kosztach podróży, o głodnych dzieciach, o zbytkownej dla nich kolacyi, o roznoszeniu listów, o Franku, o jego biczu… Może tylko mąż nie zajmował jej wcale. Z twarzy Chawy widać było, że jej mózg ustawicznie pracuje, z ust zaś wypadały oderwane cyfry groszowego rachunku. My, znający jej tajemnicę handlu jesiotrami, nie będziemy się temu dziwili. Wszakże nie licząc należności od kasyerowej, Chawa już tego dnia zarobiła przeszło trzy ruble. Trzy ruble czystego zarobku! Trzeba być wilczycą, ażeby zrozumieć radość ze zdobycia wołowego uda dla dzieci.