Free

Pan Tadeusz

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Bo tam wzmogłszy się nagle stronnicy Sokoła,

Na partyę Kusego bez litości wsiedli:

Spór był wielki, już potraw ostatnich niejedli.

Stojąc i pijąc obie kłóciły się strony,

A najstraszniéj Pan Rejent był zacietrzewiony,

Jak raz zaczął, bez przerwy ncci swoję tokował

I gestami ją bardzo dobitnie malował.

(Był dawniéj adwokatem Pan Rejent Bolesta,

Zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gesta.)

Teraz ręce przy boku miał, w tył wygiął łokcie,

S pod ramion wytknął palce i dłonie paznokcie.

Przedstawiając dwa smycze chartów tym obrazem,

Właśnie rzecz kończył. «Wyczha, puściliśmy razem

Ja i Assessor, razem, jakoby dwa kórki

Jednym palcem spuszczone u jednej dwórórki;

Wyezha, poszli, a tając jak strona, smyk w pole.

Psy tuż, (to mówiąc ręce ciągnął wzdłuż po stole

I palcami ruch chartów przedziwnie udawał)

Psy tuż, i hec od lasu odsadzili kawał;

Sokoł smyk naprzód, rączy pies, lecz zagorzalec.

Wysadził się przed kusym, o tyle, o palec.

Wiedziałem że spudłuje, szarak gracz nielada,

Czchał niby prosto w pole, za nim psów gromada;

Gracz szarak! skoro poczuł wszystkie charty w kupie

Pstręk na prawo, koziołka, z nim w prawo psy głupie,

A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy,

Psy za nim fajt na lewo, on w las, a mój Kusy

Cap!!» Tak krzycząc Pan Rejent na stół pochylony,

S palcami swemi zabiegł aż do drugiéj strony,

I «Cap!» Tadeuszowi wrzasnął tuż nad uchem;

Tadeusz i sąsiadka tym głosu wybuchem

Znienacka przestraszeni właśnie w pół rozmowy,

Odstrychnęli od siebie mimowolnie głowy:

Jako wierzchołki drzewa powiązane społem

Gdy je wicher rozerwie; i ręce pod stołem

Blisko siebie leżące wstecz nagle uciekły,

I dwie twarze w jeden się rumieniec oblekły.

Tadeusz by niezdradzić swego rostargnienia,

Prawda rzekł mój Rejencie, prawda, bez wątpienia

Kusy piękny chart s kształtu, jeśli równie chwytny…

Chwytny? krzyknął Pan Rejent, mój pies faworytny

Żeby niemiał być chwytny? Więc Tadeusz znowu

Cieszył się, że tak piękny pies niéma narowu.

Żałował że go tylko widział idąc z lasu,

I że przymiotów jego poznać niemiał czasu.

    Na to zadrżał Assessor, puścił z rąk kieliszek,

Utopił w Tadeusza wzrok juk bazyliszek.

Assessor mniéj krzykliwy i mniéj był ruchowy

Od Rejenta, szczuplejszy i mały s postawy,

Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku,

Bo powiadano o nim, ma żądło w języku.

Tak dowcipne żarciki umiał komponować,

Iżby je w kalendarzu można wydrukować:

Wszystkie złośliwe, ostre. Dawniéj człek dostatni,

Schedę ojca swojego i majątek bratni,

Wszystko strwonił na wielkim figurując świecie;

Teraz wszedł w służbę rządu by znaczyć w powiecie.

Lubił bardzo myślistwo, już to dla zabawy,

Już to że odgłos trąbki i widok obławy,

Przypominał mu jego lata młodociane,

Kiedy miał strzelców licznych i psy zawołane;

Teraz mu s całej psiarni dwa charty zostały,

I jeszcze s tych jednemu chciano przeczyć chwały.

Wiec zbliżył się i zwolna gładząc faworyty,

Rzekł z uśmiechem, a był to uśmiech jadowity:

«Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzędu,

Ogon też znacznie chartom pomaga do pędu,

A Pan kusość uważasz za dowód dobroci?

Zresztą zdać się możemy na sąd Pańskiéj cioci.

Choć Pani Telimena mieszkała w stolicy

I bawi się niedawno w naszéj okolicy,

Lepiéj zna się na łowach niż myśliwi młodzi:

Tak to nauka sama z latami przychodzi.»

Tadeusz na którego niespodzianie spadał

Grom taki, wstał zmieszany, chwilę nic niegadał,

Lecz patrzył na rywala coraz straszniéj, srożéj…

W tém wielkiem szczęściem dwakroć kichnął Podkomorzy,

«Wiwat» krzyknęli wszyscy; on się wszystkim skłonił,

I zwolna w tabakierę palcami zadzwonił:

Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa,

A wśrodku jéj był portret króla Stanisława.

Ojcu Podkomorzego sam król ją darował,

Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował,

Gdy w nię dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać;

Umilkli wszyscy i ust nieśmieli otwierać.

On rzekł: «Wielmożni Szlachta Bracia Dobrodzieje,

Forum myśliwskiém tylko są łąki i knieje,

Więc ja w domu podobnych spraw nie decyduję,

I posiedzenie nasze na jutro solwuję.

I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwolę;

Woźny! odwołaj sprawę, na jutro na pole,

Jutro i Hrabia s całém myśliwstwem tu zjedzie,

I Waszeć z nami ruszysz Sędzio mój sąsiedzie,

I Pani Telimena i Panny i Panie,

Słowem zrobim na urząd wielkie polowanie;

I Wojski towarzystwa nam też nie odmówi.»

To mówiąc tabakierę podawał starcowi.

Wojski na ostrym końcu śród myśliwych siedział.

Słuchał zmrużywszy oczy, słowa nie powiedział,

Choć młodzież nieraz jego zasięgała zdania,

Bo nikt lepiéj nad niego nie znał polowania.

On milczał, szczypię wziętą s tabakiery ważył

W palcach, i długo dumał nim ją w końcu zażył,

Kichnął aż cała izba rozległa się echem,

I potrząsając głową rzekł z gorzkim uśmiechem:

«O jak mnie to starego i smuci i dziwi!

Cóżbyto o tém starzy mówili myśliwi?

Widząc że w tylu szlachty, w tylu panów gronie,

Mają sądzić się spory o charcim ogonie;

Cóżby rzekł na to stary Rejtan gdyby ożył?

Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył!

Coby rzekł wojewoda Niesiołowski stary,

Który ma dotąd pierwsze na świecie ogary,

I dwiestu strzelców trzyma obyczajem pańskim,

I ma sto wozów sieci w zamku Worończańskim,

A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze,

Nikt go na polowanie uprosić nie może,

Białopiotrowiczowi samemu odmówił!

Bo cóżby on na waszych polowaniach łowił?

Piękna byłaby sława! ażeby pan taki

Wedle dzisiejszéj mody jeździł na szaraki.

Za moich panie czasów, w języku strzeleckim,

Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk, zwany był zwierzem szlacheckim,

A zwierze nic mające kłów, rogów, pazurów,

Zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów;

Żaden pan przyjąć nie chciałby do ręki

Strzelby, którą zhańbiono sypiąc w nią śrót cienki!

Trzymano wprawdzie chartów, bo z łowów wracając,

Trafia się że spod konia mknie się biedak zając,

Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze,

I na konikach małe goniły panicze

Przed oczyma rodziców, którzy te pogonie

Ledwie raczyli widzieć, cóż kłócić się o nie!

Więc niech Jaśnie Wielmożny Podkomorzy raczy

Odwołać swe roskazy, i niech mi wybaczy

Że nie mogę na takie jechać polowanie,

I nigdy na niém noga moja nie postanie!

Nazywam się Hreczecha, a od króla Lecha,

Żaden za zającami nie jeździł Hreczecha.»

Tu śmiech młodzieży mowę Wojskiego zagłuszył,

Wstano od stołu; pierwszy Podkomorzy ruszył,

Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,

Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;

Za nim szedł kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie,

Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie,

Tadeusz Telimenie, Assessor Krajczance,

A pan Rejent na końcu Wojskiéj Hreczeszance.

Tadeusz s kilku gośćmi poszedł do stodoły,

A czuł się pomięszany, zły i niewesoły,

Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki,

Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki,

A szczególniéj mu słowo «Ciocia», koło ucha

Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha,

Pragnąłby u Woźnego lepiéj się wypytać

O Pani Telimenie, lecz go niemógł schwytać;

Wojskiego też niewidział, bo zaraz z wieczerzy

Wszyscy poszli za gośćmi jak sługom należy,

Urządzając we dworze izby do spoczynku.

Starsi i damy spały we dworskim budynku,

Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano

W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.

W półgodziny tak było głucho w całym dworze

Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;

Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża.

Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu niezmruża,

Jako wódz gospodarstwa, obmyśla wyprawę

W pole, i w domu przyszłą urządza zabawę.

Dał roskaz ekonomom, wójtom i gumiennym,

Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym,

I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać,

Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać.

Woźny pas mu odwiązał, pas Słucki, pas lity,

Przy którym świecą gęste kutasy jak kity,

Z jednéj strony złotogłów w purpurowe kwiaty,

Na wywrót jedwab' czarny posrebrzany w kraty;

Pas taki można równie kłaść na strony obie,

Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie.

Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać;

Właśnie tém się zatrudniał i kończył tak gadać:

«Cóż złego że przeniosłem stoły do zamczyska,

Nikt na tém nic niestracił, a Pan może zyska,

Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa.

My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa,

I mimo całą strony przeciwnéj zajadłość,

Dowiodę że zamczysko wzięliśmy w posiadłość.

Wszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę,

Dowodzi że posiadłość tam ma albo bierze,

Nawet strony przeciwne weźmiemy na świadki:

Pamiętam za mych czasów podobne wypadki.»

Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni,

Siadł prze świecy i dobył książeczkę s kieszeni,

Która mu jak Ołtarzyk Złoty zawsze służy,

Któréj nigdy nie rzuca w domu i w podróży.

Była to trybunalska wokanda: tam rzędem

Stały spisane sprawy, które przed urzędem

Woźny sam głosem swoim przed laty wywołał,

 

Albo o których później dowiedzieć się zdołał.

Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem,

Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem.

Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem,

Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogierdem,

Radziwił z Wereszczaką, Giedrojć z Rodułtowskim,

Obuchowicz s kahałem, Juraha s Piotrowskim,

Maleski z Mickiewiczem, a nakoniec Hrabia

S Soplicą: i czytając, s tych imion wywabia

Pamięć spraw wielkich, wszystkie processu wypadki,

I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki;

I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym

W granatowym kontuszu stał przed trybunałem,

Jedna ręka na szabli, a drugą do stoła

Przywoławszy dwie strony, «Uciszcie się!» woła.

Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału

Usnął ostatni w Litwie Woźny trybunału.

    Takie były zabawy, spory w one lata

Śród cichéj wsi litewskiéj; kiedy reszta świata

We łzach i krwi tonęła, gdy ów mąż, bóg wojny

Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,

Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebnych.

Od puszcz Libijskich latał do Alpów podniebnych,

Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor,

W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor

Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu,

Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu

Szła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegów

Odbiła się, jak od skał, od Moskwy szeregów,

Które broniły Litwę murami żelaza

Przed wieścią dla Rossyj straszną jak zaraza.

Przecież nieraz nowina, niby kamień z nieba

Spadała w Litwę; nieraz dziad żebrzący chleba,

Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę,

Stanął i oczy w koło obracał ostróżne.

Gdy niewidział we dworze rossyjskich żołnierzy,

Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy,

Wtenczas kim był, wyznawał; był legionistą,

Przynosił kości stare na ziemię, ojczystą,

Któréj już bronie niemógł – jak go wtenczas cała

Rodzina pańska, jak go czeladka ściskała

Zanosząc się od płaczu! on za stołem siadał,

I dziwniejsze od baśni historye gadał.

On opowiadał jako Jenerał Dąbrowski

Z ziemi Włoskiéj stara się przyciągnąć do Polski,

Jak on rodaków zbiera na Lombardskiém polu;

Jak Kniaziewiez roskazy daje s Kapitolu,

I zwycięsca, wydartych potomkom Cezarów

Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów;

Jak Jabłonowski zabiegł aż kędy pieprz rośnie,

Gdzie się cukier wytapia, i gdzie w wiecznéj wiośnie

Pachnące kwitną lasy; z legią Dunaju

Tam wódz murzyny gromi, a wzdycha do kraju.

Mowy starca krążyły we wsi pokryjomu;

Chłopiec co je posłyszał, znikał nagle z domu,

Lasami i bagnami skradał się tajemnie,

Ścigany od Moskali, skakał kryć się w Niemnie

I nurkiem płynął na brzeg księstwa Warszawskiego,

Gdzie usłyszał głos miły «Witaj nam kollego!»

Lecz nim odszedł, wyskoczył na wzgórek s kamienia

I Moskalom przez Niemen rzekł: «do zobaczenia».

Tak przekradł się Górecki, Pac i Obuchowicz,

Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz,

Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze,

Kupść, Gedymin i inni których nie policzę;

Opuszczali rodziców i ziemię kochaną,

I dobra, które na skarb Carski zabierano.

Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru

Przyszedł, i kiedy bliżéj poznał Panów dworu,

Gazetę im pokazał wyprutą s szkaplerza;

Tam stała wypisana i liczba żołnierza,

I nazwisko każdego wodza legionu,

I każdego z nich opis zwycięstwa, lub zgonu.

Po wielu latach, pierwszy raz miała rodzina

Wieść o życiu, o chwale i o śmierci syna;

Brał dom żałobę, ale powiedziéć nie śmiano

Po kim była żałoba, tylko zgadywano

W okolicy; i tylko cichy smutek Panów,

Lub cicha radość, była gazetą ziemianów.

    Takim kwestarzem tajnym był Robak podobno:

Często on s Panem Sędzią rozmawiał osobno,

Po tych rozmowach zawsze jakowaś nowina

Rozeszła się w sąsiedztwie. Postać bernardyna

Wydawała, że mnich ten nie zawsze w kapturze

Chodził, i nie w klasztornym zestarzał się murze.

Miał on nad prawém uchem, nieco wyżej skroni,

Bliznę, wyciętéj skóry na szerokość dłoni,

I w brodzie ślad niedawny lancy lub postrzału;

Ran tych niedostał pewnie przy czytaniu mszału.

Ale nie tylko groźne wejrzenie i blizny,

Lecz sam ruch i głos jego miał coś żołniersczyzny.

Przy mszy, gdy z wzniesionemi zwracał się rękami

Od ołtarza do ludu, by mówić: «Pan z wami»,

To nie raz tak się zręcznie skręcił jednym razem,

Jakby prawo w tył robił za wodza roskazem,

I słowa liturgji takim wyrzekł tonem

Do ludu, jak oficer stojąc przed szwadronem;

Postrzegali to chłopcy służący mu do mszy.

Spraw także politycznych był Robak świadomszy,

Niźli żywotów świętych, a jeżdżąc po kweście,

Często zastanawiał się w powiatowém mieście;

Miał pełno interessów: to listy odbierał

Których nigdy przy obcych ludziach nie otwierał,

To wysyłał posłańców, ale gdzie i po co

Nie powiadał; częstokroć wymykał się nocą

Do dworów Pańskich, s szlachtą ustawicznie szeptał,

I okoliczne wioski do koła wydeptał,

I w karczmach z wieśniakami rosprawiał nie mało,

A zawsze o tém, co się w cudzych krajach działo.

Teraz Sędziego który już spał od godziny

Przychodzi budzić; pewnie ma jakieś nowiny.

KSIĘGA DRUGA
ZAMEK

TREŚĆ.

Polowanie s chartami na upatrzonego – Gość w Zamku – Ostatni z dworzan opowiada historją ostatniego z Horeszków – Rzut oka w sad – Dziewczyna w ogórkach – Śniadanie – Pani Telimeny Anegdota petersburska – Nowy wybuch sporów o Kusego i Sokoła – Interwencja Robaka – Rzecz Wojskiego – Zakład – Daléj w grzyby.

Kto z nas tych lat niepomni, gdy młode pacholę,

Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole;

Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nieutrudza,

Gdzie przestępując miedzę, niepoznasz że cudza!

Bo na Litwie myśliwiec jak okręt na morzu,

Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu

Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku

Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku,

Czy jak czarownik gada z ziemią, która głucha

Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha.

Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie,

Bo on szybuje w trawie, jako szczupak w Niemnie;

Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek,

Również głęboko w niebie schowany skowronek;

Ówdzie orzeł szerokiém skrzydłem przez obszary

Zaszumiał, strasząc wróble, jak kometa cary;

Zaś jastrząb pod jasnemi wiszący błękity,

Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity,

Aż ujrzawszy wśród łąki ptaka lub zającu,

Runie nań z góry jako gwiazda spadająca.

Kiedyż nam Pan Bóg wrócić z wędrówki dozwoli,

I znowu dom zamieszkać na ojczystéj roli,

I służyć w jeździe która wojuje szaraki,

Albo w piechocie, która nosi broń na ptaki;

Nie znać innych prócz kosy i sierpa rynsztunków

I innych gazet oprócz domowych rachunków!

    Nad Soplicowem słońce weszło, i już padło

Na strzechy i przez szpary w stodołę się wkradło;

I po ciemnozieloném świeżém wonném sianie,

S którego młodzież sobie zrobiła posłanie,

Rospływały się złote, migające pręgi

Z otworu czarnéj strzechy, jak z warkocza wstęgi;

I słońce usta sennych promykiem poranka

Draźni, jak dziewcze kłosem budzące kochanka.

Już wróble skacząc świerkać zaczęły pod strzechą,

Już trzykroć gęgnął gęsior, a za nim jak echo,

Odezwały się chorem kaczki i indyki,

I słychać bydła w pole idącego ryki.

Wstała młodzież, Tadeusz jeszcze senny leży,

Bo też najpoźniej zasnął; s wczorajszéj wieczerzy

Wrócił tak niespokojny, że o kurów pianiu

Jeszcze oczu niezmrużył, a na swém posłaniu

Tak kręcił się, że w siano jak w wodę utonął,

I spał twardo, aż zimny wiatr w oczy mu wionął,

Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto s trzaskiem,

I bernardyn ksiądz Robak wszedł z węzlastym paskiem

«Surge puer» wołając i ponad barkami

Rubasznie wywijając pasek z ogórkami.

    Już na dziedzińcu słychać myśliwskie okrzyki.

Wyprowadzają konie, zajeżdżają bryki,

Ledwie dziedziniec taką gromadę ogarnie,

Odezwały się trąby, otworzono psiarnie;

Zgraja chartów wypadłszy wesoło skowycze;

Widząc rumaki szczwaczów, dojeżdżaczów smycze,

Psy jak szalone cwałem śmigają po dworze,

Potém biegą i kładą szyje na obroże:

Wszystko to bardzo dobre polowanie wróży;

Nareszcie Podkomorzy dał roskaz podróży.

Ruszyli szczwacze zwolna, jeden tuż za drugim,

Ale za bramą rzędem rozbiegli się długim;

W środku jechali obok Assessor z Rejentem,

A choć na siebie czasem patrzyli ze wstrętem,

Rozmawiali przyjaźnie jak ludzie honoru

Idąc na rostrzygnienie śmiertelnego sporu;

Nikt ze słów zawziętości ich poznać niezdoła.

Pan Rejent wiodł Kusego, Assessor Sokoła.

S tyłu damy w pojazdach, młodzieńcy stronami

Czwałując tuż przy kołach gadali z damami.

    Ksiądz Robak po dziedzińcu wolnym chodził krokiem

Kończąc ranne pacierze; ale rzucał okiem

Na Pana Tadeusza, marszczył się, uśmiéchał,

Wreście kiwnął nań palcem, Tadeusz podjechał;

Robak palcem po nosie dawał mu znak groźby:

Lecz mimo Tadeusza pytania i prośby

Ażeby mu wyraźnie co chce wytłumaczył,

Bernardyn odpowiedziéć, ni spójrzéć nieraczył,

Kaptur tylko nasunął i pacierz swój kończył;

Więc Tadeusz odjechał i z gośćmi się złączył.

Właśnie w ten czas myśliwi smycze zatrzymali

I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali;

Jeden drugiemu ręką dawał znak milczenia,

A wszyscy obrócili oczy do kamienia

Nad którym stał Pan Sędziu, on zwierza obaczył

I rąk skinieniem swoje roskazy tłumaczył.

Pojęli wszyscy, stoją, a środkiem po roli

Assessor i Pan Rejent kłusują powoli;

Tadeusz będąc bliższy obudwu wyprzedził,

Stanął obok Sędziego i oczyma śledził.

Dawno już nie był w polu; na szaréj przestrzeni

Trudno dojrzeć szaraka, zwłaszcza wśród kamieni.

Pokazał mu Pan Sędzia; siedział biedny zając

Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając,

Okiem czerwoném spotkał myśliwców wejrzenie,

I jakby urzeczony, czując przeznaczenie

Ze strachu od ich oczu niemógł zwrócić oka,

I pod opoką siedział martwy jak opoka.

Tym czasem kurz na roli rośnie coraz bliżéj.

Pędzi na smyczy Kusy, za nim Sokół chyży,

Tuż Assessor z Rejentem, razem wrzaśli s tyłu:

«Wyczha, wyczha» i s psami znikli w kłębach pyłu.

Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem

Ukazał się Pan Hrabia pod zamkowym lasem.

Wiedziano w okolicy, że ten Pan niemoże

Nigdy nigdzie stawić się w naznaczonéj porze,

I dziś zaspał poranek, więc na sługi zrzędził,

Widząc myśliwców w polu czwałem do nich pędził

Surdut swój angielskiego kroju, biały, długi,

Połami na wiatr puścił; s tyłu konno sługi

W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lśnących, małych,

W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach białych:

Sługi które Pan Hrabia tym kształtem odzieje,

Nazywają się w jego pałacu, dżokeje.

Czwałująca czereda zleciała na błonia,

Gdy Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia.

Pierwszy raz widział zamek z rana, i niewierzył

Że to były też same mury, tak odświeżył

I upięknił poranek zarysy budowy;

Zadziwił się Pan Hrabia na widok tak nowy.

Wieża zdała się dwakroć wyższa, bo stercząca

Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił się od słońca,

Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych,

Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych;

Niższe piętra oblała tumanu powłoka,

Rospadliny i szczerby zakryła od oka.

Krzyk dalekich myśliwców wiatrami przygnany

Odbijał się kilkakroć o zamkowe ściany;

Przysiągłbyś że krzyk z zamku, że pod mgły zasłoną

Mury odbudowano i znów zaludniono

    Hrabia lubił widoki niezwykłe i nowe,

Zwał je romansowemi; mawiał że ma głowę

Romansową, w istocie był wielkim dziwakiem.

Nieraz pędząc za lisem albo za szarakiem,

Nagle stawał i w niebo poglądał żałośnie,

Jak kot gdy ujrzy wróble na wysokiéj sośnie;

Często bez psa, bez strzelby błąkał się po gaju,

 

Jak rekrut zbiegły; często siadał przy ruczaju

Nieruchomy, schyliwszy głowę nad potokiem,

Jak czapla wszystkie ryby chcąca pozrzec okiem.

Takie były Hrabiego dziwne obyczaje,

Wszyscy mówili że mu czegoś nic dostaje.

Szanowano go przecież, bo pan s prapradziadów,

Bogacz, dobry dla chłopów, ludzki dla sąsiadów;

Nawet dla żydów.

                                 Hrabski koń zwrócony z drogi,

Prosto kłusował polem aż pod zamku progi.

Hrabia samotny wzdychał, poglądal na mury,

Wyjął papier, ołówek i kreślił figury.

Wtém spójrzawszy w bok ujrzał o dwadzieścia kroków

Człowieka, który równie miłośnik widoków,

Z głową zadartą, ręce włożywszy w kieszenie,

Zdawało się że liczył oczyma kamienic.

Poznał go zaraz, ale musiał kilkn razy

Krzyknąć, nim głos Hrabiego usłyszał Gerwazy.

Szlachcic to był służący dawnych zamku panów,

Pozostały ostatni z Horeszki dworzanów;

Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwa, zdrową,

Marszczkami pooraną, posępną, surową.

Dawniéj pomiędzy szlachtą z wesołości słynął;

Ale od bitwy w któréj dziedzic zamku zginął,

Gerwazy się odmienił, i już od lat wielu

Ani był na kiermaszu, ani na weselu;

Odtąd jego dowcipnych żartów niesłyszano,

I uśmiechu na jego twarzy niewidziano.

Zawsze nosił Horeszków liberją dawną.

Kurtę s połami żółtą, galonem oprawną,

Który dziś żółty dawniéj zapewne był złoty.

W koło szyte jedwabiem herbowne klejnoty

Półkozice, i stąd też cała okolica

Półkozicem przezwała starego szlachcica.

Czasem też od przysłowia, które bez ustanku

Powtarzał, nazywano go także Mopanku,

Czasem Szczerbcem, że całą łysinę miał w szczerbach;

Lecz on zwał się Rębajło a o jego herbach

Niewiadomo. Klucznikiem siebie tytułował,

Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.

I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,

Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.

Choć nie miał co otwierać; bo zamku podwoje

Stały otworem; przecież wynalazł drzwi dwoje.

Sam je własnym nakładem naprawił i wstawił,

I drzwi tych odmykaniem codziennie się bawił

W jednéj z izb pustych obrał mieszkanie dla siebie;

Mogąc żyć u Hrabiego na łaskawym chlebie,

Nie chciał, bo wszędzie tęsknił i czuł się niezdrowym,

Jeżeli nie oddychał powietrzem zamkowém.

Skoro ujrzał Hrabiego, czapkę z głowy schwycił,

I krewnego swych panów ukłonem zaszczycił

Chyląc łysinę wielką, świecącą zdaleka,

I naciętą od licznych kordów jak nasieka.

Gładził ją ręką, podszedł, i jeszcze raz nisko

Skłoniwszy się, rzekł smutnie: Mopanku, panisko

Daruj mnie że tak mówię Jaśnie Grafie Panie,

To jest mój zwyczaj, nie zaś nieuszanowanie:

«Mopanku» powiadali wszyscy Horeszkowie,

Ostatni Stolnik pan mój miał takie przysłowie;

Czyż to prawda Mopanku że pan grosza skąpisz

Na proces, i ten zamek Soplicom ustąpisz;

Nie wierzyłem, lecz w całym powiecie tak słychać.

Tu poglądając w zamek nie przestawał wzdychać.

Cóż dziwnego, rzekł Hrabia, koszt wielki a nuda

Jeszcze większa; chcę skończyć, lecz szlachcic maruda

Upiera się; przewidział że mię znudzić może:

Dłużéj też nie wytrzymam i dzisiaj broń złożę,

Przyjmę warunki zgody jakie mi sąd poda.

Zgody? krzyknął Gerwazy, s Soplicami zgoda,

S Soplicami Mopanku? tu mówiąc wykrzywił

Usta, jakby nad własną mową się zadziwił.

Zgoda i Soplicowic! Mopanku Panisko

Pan żartuje, co? Zamek Horeszków siedlisko

Ma pójść w ręce Sopliców? niech pan tylko raczy

Ssiąść s konia, pódżmy w tamek, niech no pan obaczy.

Pan sam nie wie co robi, niech się pan nie wzbrania,

Ssiadaj Pan – i przytrzymał strzemię do ssiadania.

    Weszli w zamek; Gerwazy stanął w progu sieni:

Tu, rzekł, dawni panowie dworem otoczeni,

Często siadali w krzesłach w poobiedniéj porze.

Pan godził spory włościan; lub w dobrym homurze

Gościom różne ciekawe historye prawił,

Albo ich powieściami i żarty się bawił.

A młodzież na dziedzińcu biła się w palcaty,

Lub ujeżdżała pańskie tureckie bachmaty.

Weszli w sień. – Rzekł Gerwazy, w téj ogromnéj sieni

Brukowanéj, nie znajdziesz Pan tyle kamieni,

Ile tu pękło beczek wina w dobrych czasach;

Szlachta ciągnęła kufy s piwnicy na pasach,

Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy,

Albo na imieniny Pańskie, lub na łowy.

Podczas uczty na chorze tym kapela stała

I w organ i w rozliczne instrumenty grała;

A gdy wnoszono zdrowie, trąby jak w dniu sądnym

Grzmiały s choru; wiwaty szły ciągiem porządnym —

Pierwszy wiwat za zdrowie króla Jegomości,

Potém Prymasa, potém królowej Jéjmości,

Potém Szlachty i całéj Rzeczypospolitéj;

A nakoniec po piątéj szklanicy wypitéj,

Wnoszono Kochajmy się, wiwat bez przestanku,

Który dniem okrzykniony, brzmiał aż do poranku;

A już gotowe stały cugi i podwody,

Aby każdego odwieść do jego gospody.

Przeszli już kilka komnat; Gerwazy w milczeniu

Tu wzrok na ścianie wstrzymał, ówdzie na sklepieniu,

Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą;

Czasem jakby chciał mówić «wszystko się skończyło»

Kiwnął żałośnie głową; czasem machnął ręką.

Widać że mu wspomnienie samo było męką,

I że je chciał odpędzić; aż się zatrzymali

Na górze, w wielkiéj, niegdyś zwierciadlanéj sali;

Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy,

Okna bet szyb, s krużgankiem wprost naprzeciw bramy.

Tu wszedłszy starzec głowę zadumaną skłonił

I twarz zakrył rękami, a gdy ją odsłonił,

Miała wyraz żałości wielkiéj i rospaczy.

Hrabia chociaż niewiedział co to wszystko znaczy,

Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie,

Rękę mu scisnął; chwilę trwało to milczenie.

Przerwał je starzec trzęsąc wzniesioną prawicą:

«Niemasz zgody Mopanku pomiędzy Soplicą

I krwią Horeszków; w Panu krew Horeszków płynie,

Jesteś krewnym Stolnika, po matce Łowczynie,

Która się rodzi z drugiéj córki Kasztelana,

Który był jak wiadomo, wujem mego Pana,

Słuchaj Pan historyi swéj własnéj rodzinnéj,

Która się stała właśnie w téj izbie, nie innéj.

«Nieboszczyk Pan mój Stolnik, pierwszy Pan w powiecie,

Bogacz i familiant, miał jedyne dziecie,

Córkę piękną jak anioł; więc się zalecało

Stolnikównie i szlachty i paniąt niemało.

Między szlachtą był jeden wielki paliwoda,

Kłótnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda

Przez żart; w istocie wiele znaczył w województwie

Bo rodzinę Sopliców miał jakby w dowództwie,

I trzystu ich kreskami rządził wedle woli,

Chód sam nic nieposiadał prócz kawałka roli,

Szabli, i wielkich wąsów od ucha do ucha.

Owoż Pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha

I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików,

Popularny dla jego krewnych i stronników.

Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawém przyjęciem,

Że mu się uroiło zostać Pańskim zięciem.

Do zamku nieproszony coraz częściéj jeździł,

W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł

I już miał się oświadczać, lecz pomiarkowano,

I czarną mu poléwkę do stołu podano.

Podobno Stolnikownie wpadł Soplica w oko,

Ale przed rodzicami taiła głęboko.

«Było to za Kościuszki czasów; Pan popierał

Prawo trzeciego maja, i już szlachtę zbierał.

Aby Konfederatom ciągnąć ku pomocy,

Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy:

Ledwie był czas z moździerza na trwogę wypalić,

Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić.

W zamku całym był tylko Pan Stolnik, ja, Pani,

Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani

Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali;

Więc za strzelby, do okien; aż tu tłum Moskali

Krzycząc ura, od bramy wali po tarasie;

My im ze strzelb dziesięciu palnęli «a zasie»

Nic tam niebyło widać; słudzy bez ustanku

Strzelali z dolnych pięter, a ja i Pan z ganku.

Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiéj trwodze

Dwadzieścia strzelb leżało tu na téj podłodze,

Wystrzeliliśmy jedną, podawano druga,

Ksiądz Proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą.

J Pani i Panienka i nadworne Panny;

Trzech było strzelców a szedł ogień nieustanny;

Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury,

My zrzadka, ale celniéj dogrzewali z góry.

Trzy razy aż pode drzwi to chłopstwo się wparło,

Ale za każdym razem trzech nogi zadarło,

Wiec uciekli pod lamus; a już był poranek.

Pan Stolnik wesoł wyszedł ze strzelbą na ganek,

I skoro s pod lamusa moskal łeb wychylił,

On dawał zaraz ognia a nigdy nie mylił,

Za każdym razem czarny kaszkiet w trawę padał,

I już się rzadko który z za ściany wykradał.

Stolnik widząc strwożone swe nieprzyjaciele,

Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę

I z ganku krzycząc sługom wydawał roskazy;

Obróciwszy się do mnie rzekł; za mną Gerwazy!

Wtém strzelono s pod bramy, Stolnik się zająknął,

zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął;

Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same,

Pan słaniając się palcem ukazał na bramę.

Poznałem tego łotra Soplicę! poznałem!

Po wzroście i po wąsach! jego to postrzałem

Zginął Stolnik, widziałem! łotr jeszcze do góry

Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!

Wziąłem go na cel, zbójca stał jak skamieniały!

Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały

Chybiły; czym ze złości czy z żalu źle mierzył.

Usłyszałem wrzask kobiet, spojrzałem, – pan nieżył.»

Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał,

Potém rzekł kończąc: «Moskal już wrota wywalał;

Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie,

I nie wiedziałem co się działo w około mnie;

Szczęściem na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz

Przywiódłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz,

Którzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka,

A nienawidzą rodu Sopliców od wieka.

    Tak zginął pan potężny, pobożny i prawy,

Który miał w domu krzesła, wstęgi i buławy,

Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie

Syna, któryby zemstę poprzysiągł na grobie!

Ale miał sługi wierne; ja w krew jego rany

Obmoczyłem mój rapier scyzorykiem zwany,

(Zapewne Pan o moim słyszał scyzoryku,

Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku)

Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach,

Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach;

Dwóch zarąbałem w kłótni, dwóch na pojedynku;

Jednego podpaliłem w drewnianym budynku.

Kiedyśmy zajeżdżali z Rymszą Korelicze,

Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę

Którym uszy obciąłem. Jeden tylko został,

Który dotąd ode mnie pamiątki nie dostał!

Rodzoniutki braciszek owego wąsala,

Żyje dotąd, i s swoich bogactw się przechwala,

Zamku Horeszków tyka swych kopców krawędzią,

Szanowany w powiecie, ma urząd, jest Sędzią!

I Pan mu zamek oddasz? niecne jego nogi

Mają krew Pana mego zetrzeć s téj podłogi?

O nie! póki Gerwazy ma choć za grosz duszy,

I tyle sił, że jednym małym palcem ruszy

Scyzoryk swój, wiszący dotychczas na ścianie!